Reklama

"...Żeby Cię lepiej widzieć"

- Jeśli jesteśmy dla kogoś tylko cyfrą z Facebooka, to pozostaniemy nią, wraz z garstką zdjęć, informacji, dobrze zresztą przygotowanych, zredagowanych, co tym bardziej przeczy przyjaźni, która ma to do siebie, że ludzie znają się nie tylko od tej najlepszej strony i są dla siebie wsparciem w trudnych chwilach - mówi Aldona Zdrodowska, psycholog społeczny, badacz internetu i nowych technologii, współautorka badań European Kids Online.

Aleksandra Bujas, Interia.pl: Dlaczego to, co znajduje się na ekranie smartfona często wydaje się dzieciom atrakcyjniejsze niż rzeczywistość? Przecież świat pachnie, ma faktury, głębię...

- Nowe technologie z kolei dostarczają dużej ilości łatwo dostępnych nagradzających bodźców, które szybko się zmieniają, są kolorowe, nie pachną jeszcze, ale i to przed nami. Można je sobie dodawać, mnożyć, nie trzeba na nic czekać, więc nie ma konieczności odroczenia gratyfikacji. Jest to tym samym łatwo dostępne źródło tzw. wzmocnień pozytywnych. Dorośli często mają problem z dawkowaniem sobie tych przyjemności, a dzieciom jeszcze trudniej jest powstrzymać się od tego, co lubią.

Reklama

Będą grać lub oglądać kreskówki "aż do rozkosznego znudzenia"? Dorosły człowiek pewnie prędzej poczuje ból głowy czy zmęczenie wywołane wpatrywaniem się w monitor.

- Rzeczywiście, choć organizm niekoniecznie musi dać taki czytelny sygnał, łatwo go też przeoczyć. Fizjoterapeuci coraz częściej mówią o różnych niepokojących syndromach, jak np. syndrom esemesowej szyi (ang. Text Neck Syndrome), swoistej kontuzji XXI wieku. Dzieci zaś zniosą dużo niewygód, jeśli tylko będą mogły brać udział w czymś, co je cieszy. Nie rozumieją dlaczego miałyby przestać robić coś, co sprawia im przyjemność. I w tym już rodzica głowa, aby nauczyć je bezpiecznego korzystania z telefonu czy komputera, a oznacza to również ograniczanie czasu spędzanego online, umiejętność odłożenia tych sprzętów i zajęcia się innymi sprawami.

A propos bycia offline - niektórych z nas dopada wówczas to, co naukowcy nazwali zjawiskiem FOMO. Na czym ono dokładnie polega?

- Użytkownicy chcą wiedzieć, co się dzieje w serwisach społecznościowych, z których korzystają i na odwiedzanych przez nich stronach. Jeśli z jakiegoś powodu nie mają dostępu do sieci, rodzi się poczucie, że coś tracą.

- O zjawisku FOMO (ang. Fear of Missing Out) możemy mówić w momencie, w którym zwykła ciekawość zamienia się w niezdrowy lęk. O to, że czegoś nie będziemy wiedzieć, będziemy pominięci, coś stracimy. Dopóki mamy wybór, nie czujemy przymusu, presji, by odwiedzać dane serwisy, wszystko jest w porządku. Natomiast gdy pojawia się lęk, może się okazać, że przestajemy sterować własnym życiem. Jeśli korzystaniu z mediów społecznościowych towarzyszą negatywne emocje jest to wyraźny znak, że trzeba poszukać pomocy i zastanowić się nad problemem.

Lęk może też dotyczyć konieczności zmierzenia się z dużą ilością informacji nagromadzonych przez cały ten czas, kiedy byliśmy offline.

- Nadmiar informacji też jest bardzo stresujący. Nie mamy takich mocy przerobowych, żeby wszytko to przetrawić, więc odruchowo reagujemy lękiem. Ewolucja zadbała, byśmy funkcjonowali niczym "poznawczy skąpiec", tzn. staramy się upraszczać, co tylko się da, szukać wzorów, sensu, powtarzalności. O ile ciekawe, kolorowe bodźce są ze swej natury nagradzające, o tyle natłok informacji nas przerasta, męczy, stając się zbyt dużym obciążeniem. Jednym tchem z FOMO wymienia się też często tzw. efekt czarnej dziury.

Co on oznacza?

- Gdy wysyłamy maila, SMSa czy inną wiadomość, chcielibyśmy, aby odpowiedź przyszła natychmiast. Jeśli jej nie ma, zaczynamy się niecierpliwić. A nawet więcej - wpadamy w taką czarną dziurę lęku pt. Co się stało? Dlaczego ten ktoś mi nie odpisał? Co poszło nie tak? Już 20 lat temu jeden z pierwszych psychologów internetu, John Suler opisał to zjawisko. Technologia może nasilać pewne istniejące lęki lub generować nowe, co niekiedy prowadzi do zaburzeń.

- Wiele lat temu, gdy zaczynałam zawodowo interesować się tematem, pytano nas: "Czy państwo korzystają z internetu?". Teraz pytam studentów: "Czy ktoś z państwa w tym tygodniu był offline? (śmiech). Kontakt przez technologię to więcej niż brak kontaktu w ogóle, a jednocześnie nigdy nie zastąpi prawdziwej relacji. Uścisku dłoni, spojrzenia, które niosą więcej treści.

Według teorii Robina Dunbara jesteśmy w stanie utrzymywać kontakty z maksymalnie 150 osobami. Ma to ścisły związek z ludzkimi zdolnościami poznawczymi. Badacz doszedł do takich wniosków analizując m.in. liczebności klanów dawnych społeczeństw łowieckich czy XI-wiecznych angielskich wsi. W tym kontekście można się zastanawiać, czy setki facebookowych znajomych to rzeczywiście nasi znajomi, z którymi coś nas łączy...

- Żeby to sobie uzmysłowić wystarczy pomyśleć o dawnych tradycyjnych weselach, na które zjeżdżało kilkaset osób - nawet gdybyśmy chcieli, nie bylibyśmy w stanie porozmawiać z nimi wszystkimi.

- Młodzi ludzie traktują liczby w profilach jako wskaźnik statusu społecznego, popularności. Serwisy sprytnie to nazywają: "friends" - przyjaciele, znajomi, a tymczasem rzadko kiedy są tam osoby autentycznie zaangażowane w relację z nami. Jeśli jesteśmy dla kogoś tylko cyfrą z Facebooka, to pozostaniemy nią, wraz z garstką zdjęć, informacji, dobrze zresztą przygotowanych, zredagowanych, co tym bardziej przeczy przyjaźni, która ma to do siebie, że ludzie znają się nie tylko od tej najlepszej strony i są dla siebie wsparciem w trudnych chwilach. Może się to dziać też częściowo za pośrednictwem technologii, ale w natłoku informacji z facebookowego walla dostajemy zazwyczaj uproszczone przekazy prezentujące wyidealizowane wersje życiorysów. A takie idealne awatary się nie przyjaźnią, tylko prezentują sobie nawzajem. Jest to dalekie od głębszych relacji, które muszą wyjść poza cyferki na profilu.

Coraz częściej mówi się już o uzależnieniu nie tylko od internetu, serwisów społecznościowych, ale od jednego z ich składników - "lajków". Naukowcy są zdania, że potrafią one stymulować ośrodek przyjemności w mózgu, podobnie jak seks, ulubiona muzyka czy dobre jedzenie.

- Bodźce społeczne mają dla nas ogromną wartość: samoocenę budujemy m.in. na tym, jakiego rodzaju informacje zwrotne otrzymujemy od innych ludzi. "Lajk" jest właśnie takim bodźcem, pobudza te wszystkie obszary, które aktywowane są podczas nagradzających interakcji społecznych - oczywiście po tym, jak wyuczymy się tego. Człowiek, który po raz pierwszy skorzystałby z Facebooka nie wiedziałby, co ten "lajk" oznacza, więc nie miałoby to dla niego takiego znaczenia jak dla kogoś, kto z tego serwisu korzysta często i takiej nagrody oczekuje.

Natknęłam się kiedyś w sieci na osobliwą dyskusję - internautka zastanawiała się, czy warto jest umawiać się z mężczyzną, który ma bardzo mało "polubień" pod zdjęciami... Nawet jeśli była to tylko prowokacja nie można wykluczyć, że są osoby naprawdę myślące podobnymi kategoriami.

- To, co się dzieje w internecie stało się dla młodych ludzi bardzo ważne. Nie jest traktowane jako wirtualne. Ilość "lajków" pod zdjęciami może być brana bardzo serio jako kryterium atrakcyjności partnera. Każde pokolenie inaczej definiuje atrakcyjność, obok czysto ewolucyjnych parametrów, które mamy zakodowane, pojawiają się takie "lajki", które są nową jakością, symbolem statusu, mówią o tym, czy dana osoba jest popularna. Odpowiadają one wianuszkowi koleżanek i kolegów podążających szkolnym korytarzem za popularną dziewczyną lub chłopakiem. Oczywiście zaskakujące jest to, jak bardzo jedna aplikacja potrafi wpłynąć na zachowanie młodzieży.

Nastolatkowie gotowi są na wiele, tyle zdobyć upragnione "polubienia", np. proszą o nie, dołączają do grup w rodzaju "lajk za lajk", oznaczają na swoich fotografiach inne osoby, na tych zdjęciach nieobecne, ale takie od których oczekują "polubień".

- Tak jak w życiu codziennym - kiedyś trzeba było przyjąć jakąś strategię: w przedszkolu, w szkole, żeby mieć kolegów i koleżanki, a dzisiaj ta strategia musi się wylać poza świat szkolny, podwórkowy do internetu. Takie podchody to nabyta umiejętność pokazująca pewną specyfikę tej kultury opartej na "lajkach", które stały się walutą i zdjęciach; ciągłego targowiska próżności. Dobrze oddaje to jeden z odcinków serialu "Czarne lustro". Można się zatracić w pozorach poszukiwania akceptacji, bo będzie ona trochę powierzchowna. 

- Dzieciom trzeba wytłumaczyć, że "lajki" nie istnieją naprawdę, można je dać, wycofać, nacisnąć coś przypadkiem, nie mają rangi zobowiązania, umowy, podpisu elektronicznego, to tylko kliknięcie przycisku. Mogą zniknąć pewnego dnia. Użytkownicy internetu przeskoczą na coś innego, nowszego, ciekawszego.

Zatem co takiego jest w tej niepozornej ikonce z uniesionym kciukiem?

- Osoba, która za nią stoi, ten sygnał społeczny! U podłoża tego uzależnienia leży potrzeba akceptacji. Poczucie własnej wartości opiera się na informacjach, jakie otrzymujemy. Chcemy też, by inni je widzieli. Wystawiamy tę swoją internetową, skonstruowaną tożsamość na ocenę i spodziewamy się jak najlepszych ocen, stąd zbieranie "polubień", "znajomych". A "lajki" są widoczne na profilach, jeśli nie mamy ustawionych odpowiednich filtrów każdy może je zobaczyć. I ocenić nas przez ich pryzmat. Czy to daje nam szczęście?

Pewnie tylko na chwilę.

- I pojawia się lęk, bo dużo bardziej boli utrata jednego "lajka" niż zyskanie trzech nowych. Strata oraz chęć uchronienia się przed nią bywają silnymi motywatorami.

Są osoby, które pospiesznie usuwają ze swoich profili zdjęcia i posty, które otrzymały mało "polubień".

- Niepokojące jest to, jak wiele w naszym myśleniu o sobie zależy o tego, co stworzył jakiś projektant, twórca, któremu najpewniej nie chodzi o rozwój duchowy czy osobisty użytkowników, a napełnianie konta firmy, w której pracuje. Generowanie "polubień" to generowanie ruchu, a my dajemy się złapać w tę pułapkę.

Często w pułapkę nieco innego rodzaju wpadają rodzice, którzy powodowani jak najlepszymi intencjami umieszczają w sieci zdjęcia swoich pociech, niekoniecznie dla "lajków", a chcąc podzielić się ze światem swoim szczęściem.

- Internet to dla młodych rodziców środowisko naturalne, gdzie chcą dzielić się wszystkim: radością, smutkiem, a także tak doniosłym wydarzeniem z życia rodziny, jak przyjście na świat potomka. Należy jednak nieco powściągnąć takie pragnienia, przede wszystkim przez wzgląd na dobro dziecka, którego na pewno nie pytamy o zgodę o umieszczenie tych treści w internecie, bo jest na to jeszcze za małe. Ktoś postronny może zrobić z tymi zdjęciami coś innego niż tylko się nimi zachwycić.

Dzieciom przyjdzie się z tym zmierzyć za kilka lat.

- I rodzicom, którzy te zdjęcia udostępnili. Tu trzeba zadać sobie bardzo dużo pytań: kiedy, co, jakie zdjęcia, ile? Dziecko to drugi człowiek. Nasze prawo stanowi, że nie można publikować czyjegoś wizerunku bez jego zgody. Póki dzieci są małe, to rodzice podejmują za nie takie decyzje, a w parze z władzą rodzicielską powinna iść odpowiedzialność. To trudne kwestie - trzeba umieć powstrzymać się przed chwaleniem się czymś, co jest dla nas powodem do dumy.

To, co dla nas słodkie i zabawne, niekoniecznie będzie takie dla dzieci uwiecznionych na fotografiach.

- W sieci funkcjonuje filmik nagrany przez rodziców kilkulatka tuż po jego wizycie w gabinecie dentysty, gdzie otrzymał znieczulenie. Dziecko wracało do przytomności w sposób, który był zabawny według rodziców i pewnie byłby taki, gdyby to nagranie pozostało wewnątrz kochającej się rodziny. Ale materiał trafił do sieci, gdzie zdobył nawet pewną popularność. "Lajki" okazały się ważniejsze niż to, żeby nikt nie śmiał się z ich dziecka.

- Czasem trzeba to rozłożyć na czynniki pierwsze, by rodzice dobrze zrozumieli problem. Takie dziecięce wizerunki często są kradzione, ktoś kreuje sztuczną tożsamość korzystając ze zdjęć naszego dziecka. Dla dorosłego to byłoby przykrym doświadczeniem, a jak poczuje się dziecko, które natrafi na taki materiał o sobie? Starsze dzieci same przyznają, że tego wszystkiego nie lubią. Podobnie nastolatkowie. Według badań 70 proc. młodych ludzi, którzy mają świadomość, że ich rodzice publikują w sieci ich wizerunki, jest z tego powodu poirytowanych. Konsekwencją takiej niefrasobliwości są przykre komentarze, które dotykają dzieci. Rodzice nie mają świadomości, że koledzy z klasy będą śmiać się z tego supersłodkiego zdjęcia.

Internet pęka w szwach od zdjęć bobasów, na których, niestety, często widać zbyt wiele nagiego ciała. Pomijając wszystkie inne zagrożenia, takie treści w przestrzeni publicznej będą za kilka lat krępować dorastające dzieci.

- Musimy spróbować powstrzymać się przed takim internetowym ekshibicjonizmem, zdjęcia pokazywać bliskim, można je nadal wywoływać, trzymać na nośnikach, a kiedy dziecko podrośnie zapytać je o zdanie. I naprawdę mocno się nad tym zastanowić, bo chronienie dziecka jest ważniejsze niż zbieranie "lajków".

Bardzo popularne są teraz sesje "z brzuszkiem": czasem kobiety prezentowane są podczas nich
w półnegliżu... Mało kto chciałby oglądać taką sesję ciążową własnej mamy.

Nie chcemy oglądać nagich rodziców, to prawda. A ciążowy brzuch przez lata stanowił pewne tabu. Dawniej, w arystokracji kobiety w stanie odmiennym "znikały" na pewien czas z życia publicznego, bo nie czuły się piękne. Teraz trochę inaczej patrzymy na macierzyństwo, co stanowi pochodną tego, że coraz bardziej pozwalamy sobie na naturalność.

A może to akurat korzystne zmiany?

Oczywiście. Jest jednak ta cienka granica między przyzwoleniem, akceptacją, radością a nadmiernym epatowaniem czy wręcz ekshibicjonizmem internetowym.

Który jest wyjątkowo krótkowzroczny.

- Nie chowamy dziecka jako części nas samych (co dla niektórych mam i tatusiów może być nieco bolesne...), nie nosimy też tego brzucha do końca świata. Cała sztuka polega na tym, żeby pomóc dziecku dorosnąć i stać się osobnym "kimś", ze swoim światem, swoimi decyzjami, ze swoją prywatnością. A naruszając jego prywatność wpływamy na jego życie w sposób, który może mu się nie podobać. Obecne pokolenia są pierwszymi, które stykają się z takim problemem, choć internet ma już trochę lat, ale kiedyś ze względu na utrudnienia technologiczne, przepustowość łącz, ceny, nie był medium tak wizualnym, jak teraz. Ale na pewno nadal da się wychować dziecko nie umieszczając w sieci jego zdjęć z kąpieli.

Nas to ominęło i mamy się dobrze. Kolejnym problemem z którym najprawdopodobniej zetknie się każdy użytkownik internetu jest hejt. Trudno przed nim uchronić dzieci, choćbyśmy pozakładali wszystkie możliwe filtry i blokady...

- To tak, jakbyśmy zakładali, że idąc ulicą nigdy nie usłyszymy przekleństw. Słowo pisane ma zaś zupełnie inną rangę. Technologie internetowe sprzyjają temu, że ludzie wyrażają swoje opinie w sposób będący społecznie absolutnie nie do przyjęcia. Im będzie więcej agresji słownej w sieci, tym bardziej będziemy odwrażliwieni, a to może się przełożyć na zbrutalizowanie relacji poza siecią.

- Warto uczyć dzieci życzliwości i takiego też zwracania się do siebie. To trzeba wynieść z domu, z realnych relacji społecznych. Mamy prawo być wrażliwi, nie ma powodu, by technologia nas z tego odzierała. W sieci prawdopodobnie zawsze będzie istnieć tendencja do polaryzacji sądów; wówczas mówimy ostrzej, w konsekwencji nakręca się spirala przemocy. Słynne powiedzenie mówi: "Nie karm trolla" i rzeczywiście, odpowiadanie na agresję agresją prowadzi do jej eskalacji.

Hejt najlepiej ignorować?

- I zgłaszać, wykorzystując dostępne do tego narzędzia. Nie dolewać oliwy do ognia, nie podsycać. Przemoc karmi się przemocą. Hasła negatywne są łatwiejsze do podchwycenia, bardziej nośne. Są jak czerwony, błyszczący znak. To krzyk, coś głośnego, zwracającego uwagę. Dlatego trzeba się nauczyć mówić rzeczy przyjemne, przyzwyczaić się do tego, nie wstydzić się.

- Podobnie jest z dziećmi: często broją, bo chcą zwrócić na siebie uwagę. Siedząc grzecznie przy stoliku i odrabiając lekcje nie otrzymają tyle zainteresowania od dorosłych. Dopiero jak trzasną drzwiami, nie pójdą do szkoły, coś spsocą - wtedy rodzice odłożą telefony, tablety i zaczną na patrzeć na swoje pociechy. Człowiek jest na co dzień zabiegany, zazwyczaj wiele rzeczy robi odruchowo, odruchowo też sięga po telefon. Święta i inne wyjątkowe okazje są poza jednak codziennością, wypełnione krzątaniną, mnogością przygotowań, prawdziwymi zajęciami. Stwarzają też okazję do kontaktu z żywym człowiekiem. Wierzę w to, że da się odłożyć telefon, on nam nie ucieknie, a wspólne chwile razem z bliskimi uciekną, jeśli go w porę nie odłożymy.

Korzystanie z technologii to chodzenie na rodzicielskie skróty?

- Swego czasu jedna z firm zaprojektowała opaskę dla dzieci zakładaną na rękę, która miała dawać rodzicom poczucie spokoju informując, gdzie znajduje się pociecha. Taki gadżet miał mieć zastosowanie np. na plaży - jeśli na rodzicielskim odbiorniku nic nie pika, oznacza to, że dziecko jest w bezpiecznej odległości. Technologia okazała się zawodna, pomiar nie uwzględniał głębokości wody... To trochę tak, jak z nawigacją samochodową - musimy być czujni cały czas, bo na drodze może zdarzyć się coś zupełnie nieprzewidzianego. Żadna nowinka techniczna nie zastąpi wzroku rodzica.

Niezwykłe, że Kieślowski pokazał ten problem już 30 lat temu w "Dekalogu I".

 - Otóż to. Bezrefleksyjne pokładanie zaufania w nowych technologiach jest ryzykownym pomysłem, o czym przekonał się bohater filmu. Nie chodzi o to, by w ogóle nie dowierzać technologiom, negować je, bać się ich, tylko zachować rozsądek. Należy pamiętać, że są to narzędzia. Od nas zależy, jak je wykorzystamy. Jak dłuto, którym można zrobić komuś krzywdę lub stworzyć piękną rzeźbę. Nie krępujmy się tego, że być może nie wiemy wszystkiego o sieci. Dziecko o życiu jeszcze niewiele wie.

Zdroworozsądkowe podejście do tych zagadnień pozwoli nam się "lepiej widzieć"?

- Stuprocentowe odcięcie dziecka od sieci nie jest możliwe, bo będzie równało się wykluczeniu społecznemu. Ono wychowując się bez technologii nie będzie miało pewnych płaszczyzn porozumienia z rówieśnikami, nie będzie wiedziało o czym rozmawiają i nie będzie mogło brać udziału w tych rozmowach. Bezpieczniej jest malca przygotować, podobnie jak przed wypuszczeniem go pierwszy raz na podwórko. Bo teraz internet stał się takim trochę podwórkiem. Ale nie możemy tracić pociechy z oczu. Jeśli my nie będziemy dostrzegać naszych dzieci, może się okazać, że wypatrzył je ktoś zupełnie obcy.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy