Reklama

Tragiczne losy najsłynniejszych pięcioraczków

Przyszły na świat w 1934 roku. Czternaście lat przed uchwaleniem Powszechnej deklaracji praw człowieka. Psychologia dziecka była jeszcze wtedy w powijakach. Ale czy fakty te tłumaczą piekło, jakie najsłynniejszym pięcioraczkom świata zgotował rząd? „Byłoby lepiej, gdybyśmy umarły po narodzinach” – mówią po latach sędziwe już siostry Annette i Cecile.

Trudno powiedzieć, czy wieść o kolejnej ciąży uszczęśliwiła Elzire Dionne żyjącą z mężem i pięciorgiem dzieci na kanadyjskiej farmie w pobliżu wioski Corbeil. Kobieta przypuszczała, że może spodziewać się bliźniąt, ale los napisał dużo bardziej zaskakujący scenariusz. Istnieją podejrzenia, że początkowo była w ciąży sześcioraczej, lecz w trzecim miesiącu doszło do poronienia jednego z płodów. Potwierdzeniem tej teorii miał być fakt istnienia trzech worków owodniowych - w dwóch z nich znajdowały się dwa płody, w ostatnim tylko jeden.

Według niektórych źródeł francuskojęzyczna rodzina Dionne była niepiśmienna oraz zamieszkiwała dom bez elektryczności i bieżącej wody. W takich warunkach, dwa miesiące przed terminem, na świat przyszły Yvonne, Annette, Cecile, Emilie i Marie. Łącznie ważyły sześć kilogramów. Nikt nie dawał dziewczynkom szans na przeżycie, a jednak okazały się znacznie silniejsze niż można by się spodziewać. Miały apetyty, przybierały na wadze i wszystko wskazywało na to, że rozwijały się prawidłowo. Zasługę przypisuje się tu także lekarzowi Allanowi Roy’owi Dafoe, który przyjmował ich poród w asyście dwóch położnych. Tym samym rodzeństwo Dionne zasłynęło jako pierwsze pięcioraczki w historii medycyny, którym udało się przeżyć okres niemowlęcy. Późniejsze badania przyniosły kolejne potwierdzenie faktu, jak niezwykłe to siostry - okazało się, że były pięcioraczkami jednojajowymi. The New York Times wyliczył kiedyś, że szansa na takie narodziny wynosi 1: 1 000 000 000. Dzieci nie miały łatwego startu, ale najgorsze było dopiero przed nimi. Tak oto bowiem zaczęła się historia sióstr latami wykorzystywanych przez lokalne władze, świat medycyny, członków rodziny i własnych rodziców.

Reklama

Patrzcie, ludzie!

Zaskakująca wieść o nietypowych narodzinach szybko wydostała się poza niewielką gminę i zataczała coraz szersze kręgi. Dziś, w dobie coraz powszechniej stosowanych technik wspomagania rozrodu, ciąże o wyższych krotnościach nikogo już nie dziwią. Jednak w latach 30. ubiegłego wieku była to prawdziwa sensacja. Temat jako pierwsza podchwyciła lokalna prasa, potem przyszedł czas na media ogólnokrajowe, dziećmi zainteresowała się też agencja prasowa Associated Press... i tak o pięcioraczkach z kanadyjskiej prowincji usłyszał świat. Czytelnicy i radiosłuchacze z wypiekami na twarzach oczekiwali kolejnych wieści, wiadomo było bowiem, że utrzymanie przy życiu całej piątki należało rozpatrywać w kategoriach cudu.

Tymczasem rodzina Dionne z trudem wiązała koniec z końcem. Ich sytuacji nie poprawiły narodziny dziewczynek - jednego dnia mieli pięcioro dzieci, a następnego już dziesięcioro. W obliczu tych trudności władze Ontario zdecydowały odebrać czteromiesięczne niemowlęta rodzicom i przekazać je pod opiekę doktora Dafoe. Miało to być rozwiązanie tymczasowe. Przerodziło się w wieloletni, wątpliwy moralnie eksperyment. Maluchy trafiły do dziwacznego przybytku o nazwie Dafoe Hospital and Nursery, który tylko z pozoru był typową placówką medyczną. Nawiasem mówiąc, szatański pomysł uczynienia z dziewczynek atrakcji turystycznej zaświtał w umyśle ich ojca niebawem po ich urodzeniu - mężczyzna miał dogadywać się z chicagowskimi wystawcami w sprawie zaprezentowania dzieci na międzynarodowej wystawie "Century of Progress". Targu nie dobito, ale "ziarno zostało zasiane".

Dafoe Hospital and Nursery zawierało specjalnie zorganizowaną przestrzeń umożliwiającą gapiom obserwację nieświadomych niczego dziewcząt. Ich życie było zaaranżowane co do minuty, a działo się to pod ostrzałem ciekawskich spojrzeń. Wszystko odbywało się za cichym przyzwoleniem władz Ontario, które patrzyły na ten proceder przez palce. Dzieci sporadycznie mogły widywać członków rodziny, za to każdego dnia były podglądane przez tłumy turystów. Od reszty świata oddzielało je ogrodzenie zabezpieczone drutem kolczastym.

W tamtych czasach trudno było znaleźć dzieci, które dorównywałyby popularnością nowo narodzonym siostrom Dionne. Później, w wyniku zapisu zawartego w specjalnie stworzonej ustawie Dionne Quintuplet Guardianship Act, dzieci stały się podopiecznymi państwa, które już w majestacie prawa uczyniło z nich regularną atrakcję turystyczną dla odwiedzających z całego świata.

Godziny zwiedzania

Z czasem obszar ewoluował w "Quintland", czyli Park Pięcioraczków, coś na kształt współczesnego Disneylandu. W ciągu kilku lat przez centrum (bardzo jednostronnej) rozrywki przewinęły się trzy miliony turystów. W określonych godzinach wprowadzano dzieci do specjalnego pawilonu, gdzie ich zabawom przyglądało się nawet sześć tysięcy osób dziennie. Oliva Dionne, ojciec dziewczynek także nie odpuszczał - w pobliżu Parku założył sklep z pamiątkami. Prawdziwym przebojem miały być kamienie pochodzące z jego farmy, rzekomo zapewniające spektakularne sukcesy prokreacyjne. Odwiedzający ochoczo zaopatrywali się też w laleczki przedstawiające dziewczynki (oczywiście w "pięciopaku"), pocztówki, książki, podpisane fotografie, przedmioty codziennego użytku, słodycze i wszelkie możliwe drobiazgi z podobiznami dziewcząt. Okazję do rozkręcenia dochodowego biznesu wyczuły też położne, zakładając własny sklepik i restaurację. "Quintland" dysponował okazałym parkingiem, a pobliżu, jak grzyby po deszczu, powstawały kolejne hotele, lokale gastronomiczne oraz, oczywiście, sklepy z pamiątkami.

Pięcioraczki, których nikt nie pytał o zdanie, zostały najczęściej fotografowanymi  dziećmi na naszej planecie i wrzuciły do państwowej kasy kilkadziesiąt milionów dolarów, co w tamtych czasach było prawdziwie astronomiczną kwotą. Laleczki produkowane na ich podobieństwo przebiły popularnością te wzorowane na innej dziecięcej gwieździe, Shirley Temple. Według szacunków, w latach 30. siostry stanowiły większą atrakcję turystyczną niż wodospad Niagara. O pięcioraczki upomniało się też Hollywood. Zanim skończyły pięć lat zdążyły pojawić się w czterech produkcjach filmowych. Wizerunki dziewczynek (czasem z doktorem Dafoe, czasem bez niego) zdobiły m.in. opakowania płatków śniadaniowych, mleka skondensowanego, pasty do zębów, środków czystości i wielu, wielu innych produktów. Ich słodkie buzie na etykietach były bowiem prawdziwymi gwarantami zysków. Szkoda tylko, że nikt nie pomyślał o dobrostanie dziewczynek i o tym, jak wpłynie na nie egzystencja w sztucznej, wykreowanej rzeczywistości, w niczym nie przypominającej normalnego dzieciństwa. Tak bowiem upłynęło pierwsze dziewięć lat życia dziewczynek - spędziły je w prawdziwym ludzkim ZOO. Nie miały możliwości, by nawiązywać znajomości z rówieśnikami czy zacieśnić więzy z opiekunami, którzy też się zmieniali, a wielu z nich nieustannie kalkulowało, jak by tu na dziewczynkach zarobić. Po latach siostry napisały w biografii, że pieniądze czyniły z ludzi potwory i mało kto w ich otoczeniu umiał oprzeć się pokusie łatwego zysku. Jakby tego było mało, dziewczynki nieustannie były poddawane kolejnym badaniom i naukowym eksperymentom.

Powrót do domu

Gdy pięcioraczki skończyły dziewięć lat, rodzice odzyskali prawa do opieki nad nimi. Dzięki funduszom zgromadzonym przez dziewczęta zbudowano rodzinie obszerny dom z żółtej cegły, wyposażony w wygody, które w latach 40. naprawdę robiły wrażenie. Niestety, nie oznaczało to szczęśliwego zakończenia historii. Rodzice obarczali córki obowiązkami ponad siły, a próby porozumienia się z pozostałym rodzeństwem kończyły się niepowodzeniem. Pięcioraczki niejednokrotnie wysłuchiwały, jakim są problemem i obciążeniem. Dopiero dużo później zorientowały się, że to one zarobiły na dom, w którym żyła cała liczna rodzina (rodzice w międzyczasie dorobili się trojga kolejnych dzieci).

Po latach opisały swój dom rodzinny jako "najsmutniejszy, jaki znały". Najbardziej traumatyzujące było jednak postępowanie ojca, który molestował seksualnie dorastające dziewczynki. Zwykle działo się to na wyjazdach poza miasto, na które je zabierał. Siostry wyznały po latach, że opowiedziały o wszystkim miejscowemu księdzu, ufając, że im pomoże. Niestety, duchowny zawiódł pokładane w nim nadzieje. Miał powiedzieć dziewczętom, że rodziców trzeba kochać i szanować, a na wyjazdy z ojcem polecił im zakładać grubsze ubrania.

Nowe życia

Siostry opuściły dom rodzinny mając 18 lat. Emilie nie było dane długo cieszyć się wolnością i wyborem drogi życiowej (została zakonnicą), bowiem zmarła w wyniku ataku epileptycznego dwa lata później. Pozostałe siostry bardzo to przeżyły, gdyż przez cały czas były ze sobą mocno związane. Kolejnym ciosem była przedwczesna śmierć Marie w 1970 roku. Wciąż przecież młoda kobieta doznała zakrzepu krwi w mózgu i została znaleziona martwa we własnym łóżku. Zostawiła pogrążonego w smutku męża oraz dwie córeczki.

Annette i Cecile także wyszły za mąż i doczekały się dzieci, ale nie odnalazły szczęścia w życiu małżeńskim. Obie rozwiodły się w 1990 roku. Zamieszkały razem z Yvonne na przedmieściach Montrealu. Niestety, ta ostatnia, będąca zarazem najbardziej znaną i aktywną społecznie z sióstr, zmarła po długiej chorobie nowotworowej w 2001 roku. Siostry długo walczyły o odszkodowanie z rządem Ontario, w końcu sąd przyznał im cztery miliony dolarów. Niestety, to nie koniec tej historii. Jak podaje Montreal Gazette, jeden z synów Cecile miał przechwycić dużą część tych pieniędzy na potrzeby własnych interesów. Choć deklarował pomoc matce i ciotce ulotnił się z gotówką, od lat nie dając znaku życia.

Wiekowe damy rzadko udzielają się w mediach. Ostatnio głośno było o nich w kontekście zachowania domu, w którym przyszły na świat. Budynek przeniesiono do North Bay, a wiosną 2019 roku ma zostać otwarty dla zwiedzających.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy