Reklama

Repeta pierwsza klasa

To nie sześciolatków posłano do pierwszej klasy. To zerówka została tam wyekspediowana w ładnie skrojonym mundurku z metką "nowej podstawy programowej". Dlatego dzieci siedmioletnie mają przed sobą niezawinioną, za to rodzącą daleko idące konsekwencje dla nauki, repetę.

Wielkimi krokami zbliża się 1 września, kiedy pierwszoklasiści rozpoczną naukę w podstawówkach. Pierwszoklasiści sześcioletni, ale i siedmioletni. To ostatni rok, kiedy rodzice mają wybór. Wielu wybrało dla zeszłorocznych sześciolatków taki lub inny - bo nikt już nad tym nie panuje - kurs w "zerówce". Mimo, a może właśnie dlatego, że narosło nieco fałszywych przekonań i część nauczycieli nie wprowadza w zerówce liter. Nie chcą wiedzieć, że "nie trzeba" nie jest równoważne z "nie można" i boję się wprowadzać dzieci w świat książek.

Kiedyś do pierwszej klasy szły dzieci, dla których wyzwaniem miała być nauka pisania i utrwalanie (a nie zaczynanie od zera) umiejętności czytania. Obecnie nauczyciele nauczania początkowego, z którymi rozmawiałam, nie mają wątpliwości - te dzieci, które jeszcze w 2005 roku rozpoczęły pierwszą klasę na "starych" zasadach, będą po trzech latach nauki umiały więcej, niż "dzieci reformy programowej". Bo zmiany drastycznie obniżyły wymagania w trzech pierwszych latach nauki.

Reklama

Czego oczekują od 6-latka?

A przecież zmianom tym nie wyszły naprzód międzynarodowe konkursy dla dzieci, jak choćby "Kangur Matematyczny" i jego wersja "Kangurek" kierowana do uczniów najmłodszych klas. Kiedy w takich konkursach spotykają się roczniki podążające ścieżkami "nowej" i "starej" podstawy, dysproporcje widać nawet okiem laika. Kangurek wymaga od dzieci z pierwszej i drugiej klasy umiejętności czytania ze zrozumieniem. Tymczasem pierwszoklasista - zgodnie z wymogami programowymi - dopiero oswaja się z literami, a liczy zaledwie do dziesięciu.

Czy wiedzą Państwo, jak odnajdują się w takich realiach dzieci po solidnej zerówce, niejednokrotnie płynnie czytające, zainteresowane światem? Czy wyobrażacie sobie siebie po roku pracy, cofniętych na najniższą funkcję w swojej firmie, organizacji, urzędzie? Po zasmakowaniu w wyzwaniach - usadzonych w nudnych obowiązkach. Taką "repetę" muszą odbywać dzieci siedmioletnie. Powtórzyć rok, w imię solidarności z sześciolatkami.

Owszem, przyznaję - mówię o dzieciach plasujących się w statystykach "gotowości szkolnej" od średniej wzwyż. Niewątpliwie temat-rzeka to wyrównywanie szans z tymi, którzy w przygotowaniu do podjęcia nauki szkolnej plasują się poniżej przeciętnej.

Zbyt wymagające programy nauczania

Problemy dzieci z rodzin, gdzie się nie czyta, gdzie rodziców nie ma, gdzie opiekunowie nie chcą, nie potrafią lub nie mogą bawić się z dziećmi - to problemy kluczowe. Ale - w mojej opinii - drogą do rozwiązania tych problemów nie jest obniżanie wymagań szkolnych do najniższego poziomu. Podobnie mówią wykładowcy akademiccy o maturach. Nie chodzi o to, żeby obniżać poziom egzaminów, uczyć tylko tego, co stanowi minimum programowe, czy też kazać pierwszoklasistom przez rok dodawać i odejmować do dziesięciu. Chodzi raczej o to, żeby w rozsądny sposób wykorzystać zajęcia wyrównawcze.

Czego uczy niezawiniona repeta?

Jaką ofertę ma szkoła dla dzieci czytających, liczących, obserwujących świat? Wyrównano w dół całą tę sześcio- i siedmioletnią ekipę. Czy kreatywność nauczycieli, ich wola pokazania im tych samych rzeczy w nieco inny sposób, to gwarancja, że w szkole nie będą się nudzić?

Można zbyć te obawy stwierdzeniem, że bogaci i ambitni sobie poradzą i zapiszą znudzone maluchy na dodatkowe warsztaty, lektoraty i uniwersytety dziecięce. Ale to błędne założenie. Nie wszyscy troskliwi rodzice, którzy rozmawiali z dzieckiem, czytali mu i zaszczepiali ciekawość świata przez pierwsze sześć lat życia to ludzie bogaci. Nie wszystkie dzieci mogą zdobywać wiedzę poza systemem edukacji. Muszą się zatem podporządkować? Może i tak. W końcu to dodatkowy czas na czytanie, zabawę na powietrzu, gry czy rozmowy. Na odkrycie, kim się jest. A szkoła - ona raczej nie rozpali w tych dzieciach pasji. Obym się myliła...

Co to wszystko ma wspólnego z nauką i szkolnictwem wyższym?

Przypomina mi się moja rozmowa z przedstawicielką Szkoły Festiwalu Nauki na jednej z festiwalowych imprez w pałacyku PAN w Jabłonnie. Zastanawiałyśmy się nad tym, gdzie jest granica między popularyzacją nauki a edukacją. I doszłyśmy do wniosku, że edukacja nie jest niczym innym, jak popularyzacją nauki od najmłodszych lat.

Tak rozumiana popularyzacja to odkrywanie pasjonujących tajemnic świata i zaszczepianie pasji w najmłodszych słuchaczach, widzach, uczestnikach zajęć. To zaspokajanie ich ciekawości, zachęcanie do stawiania pytań, pokazywanie, że dla ludzkiego umysłu nie ma granic. To zachęta, by zawsze próbować dowiedzieć się więcej albo sięgnąć głębiej. By szlifować umiejętności. Takiej edukacji, jako matka, oczekuję od szkoły. I na oczekiwaniach się kończy.

Karolina Olszewska

INTERIA.PL/PAP
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy