Reklama

Ile waży kromka chleba

"Dzieci rewolucji przemysłowej" Katarzyny Nowak, to książka, która poruszy każdego czytelnika. Świat, w jakim przyszło żyć synom i córkom, odebrał im prawdziwe dzieciństwo.

Oto fragment lektury:

Budzi ją głód, więc boso biegnie do kuchni. Ojciec już w pracy, matka karmi piersią najmłodsze dziecko. Lizzie przebiega przez głowę, że jej twarz i dłonie też wyglądają jak mleko, jakieś takie białe i rozrzedzone. Siostry też już się rozbiegły, każda do swoich zajęć, więc Lizzie sama z małymi braćmi zjada śniadanie. Cieszy się, że ma wymówkę, żeby stąd zniknąć, bo dzisiaj wypada dzień prania, czyli bałaganu, szorowania i wieszania, krzyków, pośpiechu. Odkąd nauczyła się chodzić, uczestniczyła w tym rytuale, czy to sama piorąc, czy to pilnując tych, co jeszcze nie umieli stanąć na własnych nogach. Poza tym na popołudnie ma zaplanowane coś specjalnego, więc upewnia się, że zawiązała wstążkę na włosach. Głaszcze brata po włosach i pędzi do domu pani Barrot.

Reklama

 - Szybko! Cały dzień mam na ciebie czekać? Za ladę! - słyszy od progu.

- Klienci czekają! Dziewczynka jest sprawna i szybka, więc zanim wskazówka zegara zdąży obiec całą tarczę, już jest w sklepiku i zawija bochny chleba w szorstki papier. Pani Barrot staje obok i wymienia z Lizzie porozumiewawcze spojrzenie. Dziewczynce trochę drżą ręce, ale bez zawahania kładzie chleb na wagę, pakuje i podaje klientowi. Pieniądze lądują w pulchnej dłoni pani Barrot, która przelicza je jednym spojrzeniem i z ledwie widocznym uśmiechem wkłada do kasy.

 - Dobrze, całkiem dobrze - mruczy, kiedy drzwi zamykają się za ostatnim klientem. - Tak jak mówiłam, kładziesz chleb na wagę i wtedy przyciskasz, tylko tak porządnie. A teraz stań sama za ladą, bo ja muszę jeszcze coś dokończyć na górze.

Zanim dziewczynka zdążyła zrobić porządek na półkach, do sklepu wszedł mężczyzna w średnim wieku w wyjątkowo brudnym płaszczu. Bez słowa położył na ladzie pakunek i odwinął róg papieru. Lizzie zerknęła do środka i szybkim ruchem zgarnęła paczkę pod ladę. Wyjęła z niej dziecięce buciki i położyła na najniższej półce, obok kilku świeczników, rondla, dwóch sukienek i stosiku niemowlęcych fartuszków. Szybko wypisała kwitek i podała klientowi, po czym spakowała dla niego bochenek chleba i kawałek sera. Wiedziała, że to, co robi, nie jest zgodne z prawem. Wiedziała też, że to jedyny sposób, żeby ta rodzina zjadła coś przed pójściem spać. Wiedziała, że zastawione buty są na zimę, więc dziecko albo będzie marzło, albo w ogóle nie wyjdzie z domu przez parę miesięcy. Ona robiła jedynie to, co musiała. Z zamyślenia wyrwała ją kobieta, która przyszła po chleb.

Lizzie ukroiła spory kawałek i położyła na wadze. Kątem oka dostrzegła, że coś zielonego mignęło za oknem, ale w tak kluczowym momencie nie mogła pozwolić sobie na chwilę zawahania. Dokładając ciężarków z jednej strony, przycisnęła szalkę, na której leżał chleb, po czym sprawnie zawinęła bochenek w papier i wyciągnęła rękę po zapłatę. "Doszłam do mistrzostwa w sztuce oszukiwania na wadze" - pochwaliła się w swoich wspomnieniach.

- "Wydawało mi się, że jestem naprawdę sprytna". Obsłużyła jeszcze kilka klientek, zamiotła podłogę, z nudów zaczęła bujać się na krześle, znowu zamiotła podłogę. Wreszcie wróciła pani Barrot. To był jeden z tych dwóch wieczorów w tygodniu, których dziewczynka nie musiała spędzać na niańczeniu dziecka. I nie można powiedzieć, żeby akurat wtedy tęskniła za Henrym. I tak większość czasu poświęcała na papki dla niemowląt, kupki i sprzątanie, więc traktowała ten okres jako moment wytchnienia. Zaraz po tym, jak sprzątnęła po podwieczorku i doprowadziła do porządku swoje ubranie, upewniając się, że wstążka nadal się trzyma na włosach, pocałowała chłopca w czoło, dygnęła przez panią Barrot i już jej nie było.

Dziecko zaczęło płakać, matka skrzywiła się ze znudzeniem, ale Lizzie już była przed domem na ulicy, a myślami jeszcze dalej. Musiało być już dobrze po siódmej wieczorem, kiedy dotarła do celu. Szybko zajęła miejsce w drewnianej ławie i przygotowała swoją tabliczkę. Chociaż te dwa wieczory mogła poświęcić na naukę w szkole. Nauczyciel pisał coś na tablicy, więc zaczęła kopiować rysikiem lekcję słowo w słowo. W myślach powtarzała informacje z poprzedniego tygodnia. Nie chciała, żeby wysłał ją do kąta z oślą czapką na głowie.

Spojrzała na długą rózgę przełożoną przez blat biurka. Wiedziała, że używa się jej do karania spóźnialskich. Nie bała się, że będzie bolało, w końcu nie jeden raz dostała lanie w domu, ale na myśl o tym, że przy wszystkich dzieciach nauczyciel zbije ją długą bambusową trzciną po rękach, nogach (czy - co najgorsze - pośladkach!), zamykała oczy i zmawiała pacierz. Oczywiście zgadzała się ze zdaniem niektórych, że dziewczęta można bić najwyżej po rękach, a nigdy po innych częściach ciała. Wiktoriańscy nauczyciele prowadzili książki kar, w których skrzętnie notowali, kto, za co i ile. W jednej ze szkół dziewięcioletnia Kathleen otrzymała dwa uderzenia rózgą za "wulgarność", a jej koleżanka Mabel aż trzy za "upór".

Innym dzieciom nie uszło na sucho mazanie w książce, gwizdanie, bawienie się tuszem ani nawet jedzenie w szkole. Ściąganie nawet się opłacało - tylko dwa uderzenia rózgą. Najsurowiej nauczyciel karał za wagary, impertynencję i kłamstwo. Dziecko takie jak Lizzie miało być ciche i posłuszne, żeby nauczyciel zdążył mu wbić do głowy kilka rzeczy, zanim zostanie posłane z powrotem do pracy. A miał na to w tym wypadku tylko dwa wieczory w tygodniu. Gdyby dziewczynka pracowała w fabryce, to musiałaby chodzić do szkoły prawie codziennie, bo takie prawo wprowadzono w 1844 roku. Ale ona była służącą, więc zakładano, że wartościowe dla niej nauki - gotowanie i sprzątanie - zgłębi na drodze praktycznej. W tzw. ragged school, co przetłumaczyć można jako "szkoła dla obdartusów", zamierzano nauczyć ją pisania, czytania i podstaw liczenia, powszechnie zwanego "trzy R" od writing, reading, arithemetics.

Metodą było przepisywanie i powtarzanie, choćby na głos chórem po kilkanaście razy, a jeśli trzeba, to i kilkaset. "Szkoły dla obdartusów" powstały dla dzieci takich jak Lizzie - biednych, pracujących, zaniedbanych. Dosłownie takich, które mają tak obdarte ubrania, że do normalnej szkoły nawet by ich nie wpuszczono. Pierwszą placówkę otwarto w 1842 roku właśnie w Londynie. Pomysł zamienił się w zorganizowany ruch dzięki poparciu dżentelmena o nazwisku Anthony Ashley Cooper, hrabiego Shaftesbury, zwanego po prostu Lordem Ashley. Nie było to jego pierwsze działanie na rzecz dzieci nędzarzy.

Tak długo i zawzięcie mówił o ich położeniu i tak długo i uporczywie przedstawiał raporty z fabryk, aż uchwalono ograniczenie długości pracy dzieci i zapowiedziano poprawę warunków pracy. Projekt był jego oczkiem w głowie. Twierdził, że jeśli inicjatywa upadnie, to on nie umrze śmiercią naturalną, bo pęknie mu serce. Na szczęście dla niego i dla setek tysięcy brytyjskich dzieci do tego nie doszło, bo w dwa lata z jednej szkoły zrobiło się dwadzieścia, a w dwadzieścia lat z dwudziestu ponad sześćset. Jednak warunki w niektórych z nich były zatrważające, szczególnie na początku. Charles Dickens napisał "Opowieść wigilijną", będąc pod ponurym wrażeniem, jakie zrobiła na nim wizyta w londyńskiej "szkole dla obdartusów" i jej podopieczni. Dla jednej z nich, małej Elizabeth, nawet te kilka godzin w tygodniu w nieogrzewanej sali znaczyło wiele. Wspomni w swoim pamiętniku o Lordzie Ashley, dzięki któremu mogła pójść do jakiekolwiek szkoły. Pisała właśnie po raz trzeci to samo zdanie. W klasie słychać było tylko skrzypienie rysików na tabliczkach. Papieru dzieciom nie dawano, bo był za drogi.

Chętnie pobujałaby się na krześle, ale metalowe pręty łączyły je z ławką tak, by uczeń pozostawał cały czas w pożądanej pozycji. Jedyne, czym mogłaby się pobawić, to podnoszony pulpit. Jednak przed wierceniem się i podobnymi pomysłami skutecznie powstrzymywał ją widok pewnego przedmiotu. Na biurku nauczyciela leżał kawałek drewna z wywierconymi otworami, z zamocowaną czarną wstążką. Delikwentowi, który się kręcił czy dłubał w nosie, nauczyciel zakładał to urządzenie na palce i zawiązywał za plecami. Było to więc nic innego, jak dyby na palce, które zmuszały ucznia do zachowania przyzwoitej pozycji. Na szczęście Lizzy taka kara nie groziła.

Nauczyciel był zadowolony z jej postępów, a ona naprawdę chciała się uczyć. Nie tylko po to, żeby przeliczać pensję na gramy cukru, i dla ciekawych opowieści z czytanek. Gdzieś podskórnie wyczuwała, że istnieje coś więcej niż szczotka i pieluchy. Mozolnie kopiowała więc zdania z tablicy, jakby liczyła, że w końcu ukryty za literami sens objawi się przed nią i wszystko będzie prostsze. Nauczyciel zadzwonił, obwieszczając koniec lekcji, i dzieci rzuciły się do drzwi. Lizzie bez pośpiechu odłożyła wszystkie przybory i dobrze opatuliła się chustą przed wyjściem.

Fragment książki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy