Reklama

Wielka zmiana

Gdy na świecie pojawiła się moja córka, tornado przeszło nie tylko przez życie nasze, ale też dziadków i babć.

W sumie nic dziwnego - Patrycja to pierwsza i w dodatku długo wyczekiwana wnusia. "...przecież Pani X i Pani Y mają już wnuczki, tylko ja nie mam ani jednej...", "...no weźcież się w końcu do roboty, bo czas leci..." - powtarzały nam mamy. Wreszcie posłuchaliśmy i mniej więcej w połowie sierpnia 2007 roku, rankiem, po kilku dniach sprawdzania testów ciążowych zobaczyłam coś, co przypominało upragnione dwie kreseczki...

Reklama

Właściwie na kreskę wyglądała jedna - ta grubsza; druga - była jakby jej echem. Nie wiedząc, czy widzę to co jest, czy tylko to, co chciałabym zobaczyć, wyciągnęłam z pościeli zaspanego męża. Ten, na wpół przytomny, potwierdził obecność drugiej kreski.

Nie pozostało mi nic innego, jak pojechać do lekarza i upewnić się, że nie ulegliśmy zbiorowej halucynacji.

Przez kilka dni dzielących mnie od wizyty cieszyłam się, ale i bałam tej radości. A jeśli jest przedwczesna? Mąż za to nie miał wątpliwości. "Na 100 procent jest bobas. Dziewczynka, Patrycja" - utrzymywał.

I uzasadniał: "Właśnie to sobie wyśniłem!" Był tego tak pewien, jakby to on rozdawał karty.Denerwowała mnie ta jego pewność, ale chciałam, by tym razem się nie mylił. Nawet "wyśnione" imię córeczki mi się podobało...

Dwie kreski i co dalej?

Po powrocie z USG, które potwierdziło ciążę, uradowani zadzwoniliśmy do obydwu babć w tym samym czasie i zapytaliśmy podstępnie, czy wiedzą, na co patrzymy.

Oczywiście nie miały pojęcia.

Trochę złe (bo pora była już zacna i chyba wyrwane zostały z objęć Morfeusza), fukały na nas, żądając wyjaśnień.

Ale gdy powiedzieliśmy, że patrzymy na zdjęcie ich wnuczki albo wnuczka - zaniemówiły.

Gdy emocje w końcu opadły

Przyszła pora, by poinformować pracodawcę. Trochę bałam się tej rozmowy, bo trzy tygodnie wcześniej zmieniłam dział... Jednak - jak to zwykle bywa - okazało się, że strach ma wielkie oczy. Przełożony też miał.

Mniemam, iż ze zdziwienia. Ale szybko na jego twarzy pojawił się uśmiech, usłyszałam gratulacje. Ciąża przebiegała podręcznikowo, choć w 8. tygodniu pojawiły się kłopoty - niewielkie plamienia, prawdopodobnie w następstwie moich weekendowych szaleństw.

I nie chodzi tu o zakupy czy imprezę w modnym klubie, tylko o... gruntowne sprzątanie. Chyba dziecku nie spodobała się tego rodzaju aktywność, więc powiedziało "Dość!", a ja się dostosowałam...

Od tej pory to tatuś sprzątał mieszkanie, robił większe zakupy, ba - nawet mył okna... Do mnie należało czerpać z mego stanu to, co najlepsze. Błogość. Relaksowałam się, kiedy tylko mogłam, i podobało mi się to.

A około 16. tygodnia nastąpiło ważne wydarzenie: poczułam lekkie łaskotanie w brzuchu. Najpierw pomyślałam, że to następstwo świeżo wypitego kefiru, ale po chwili doznałam olśnienia. To były pierwsze ruchy mojego maleństwa.

Kolejny przełom nastąpił w 22. tygodniu. Badanie USG utwierdziło nas w przekonaniu, że dziecku nic nie dolega oraz odkryło tajemnicę płci. Tatuś, dumny jak paw, że znowu miał rację, od razu zaczął zwracać się do brzuszka "Patrycja".

Cały czas zastanawialiśmy się, jak to będzie we trójkę. Przerażały nas nieprzespane noce, płacz, którego nie będziemy w stanie uciszyć, kolki, przynoszenie ulgi płaczącej "maliźnie" metodą prób i błędów.

Uświadomiliśmy też sobie, że tak naprawdę okres niemowlęcy to tylko czubek góry lodowej. Przez długie lata trzeba będzie młodego człowieka wychowywać i formować tak, by nie mieć sobie nic do zarzucenia.

Dotarło do nas, że rodzicielstwo, choć piękne, jest trudne. Łatwo wymagać, ale niełatwo być odpowiedzialnym za drugiego człowieka i stanowić wzór do naśladowania.

Bez instrukcji obsługi

Zdawałam sobie sprawę, iż w momencie narodzin bobasa w pakiecie nie dostaniemy "instrukcji obsługi".

Na pomoc rodziców czy teściów nie mogłam (i nie chciałam) liczyć, bo mieszkają ponad 300 km od nas.

Zdani byliśmy tylko i aż na siebie, więc trzeba było odpowiednio przygotować się na przyjęcie naszej córeczki.

Zaczęłam pochłaniać gazety i książki oraz wszystko, co mogłam znaleźć w sieci. Dzięki tym pożytecznym publikacjom wiedziałam, co jeść, czego unikać, jak ćwiczyć, co wziąć ze sobą do szpitala, jak karmić, co począć w razie problemów.

Mając tak bogate portfolio lektur, czułam się pewniej i mniej bałam tego, co nieznane, lecz nieuniknione, czyli bycia mamą. I to nie jedno. Na początek - akcja porodowa tydzień przed planowaną cesarką.

Popędziliśmy do szpitala, gdzie Patysia ujrzała światło dzienne, zaliczyła 10 punktów w skali Apgar, wydała pierwszy krzyk, oddała smółkę i w trzeciej dobie po narodzinach zażyczyła sobie transportu do domu.

Przyjechaliśmy w dobrych humorach, choć przez całą drogę bałam się, że malutka zacznie płakać. "Przecież małe dzieci cały czas płaczą" - tak mi się zakodowało. A tu proszę, jak miło. Córcia spała w aucie, spała po przyjeździe.

W dzień i w nocy. Zdaliśmy sobie sprawę, że z tym snem to wygraliśmy los na loterii. W mądrych książkach pisano przecież, że dziecko funkcjonuje według następującego cyklu: je, jest aktywne, śpi.

Tymczasem nasza mała przez pierwsze dni tylko jadła i spała. Musiałam ją budzić nawet na karmienie, a czyniłam to konsekwentnie, co trzy godziny. Nocą nastawiałam sobie nawet budzik. Wprawdzie, jak słyszałam, niektórzy nasi znajomi nie wybudzali swoich dzieci w porze karmienia, ale ja byłam niezłomna.

Przeczytałam wcześniej, że niektóre noworodki przesypiają głód, więc uznałam, że muszę trzymać się pór posiłków.

Pilnowałam też oczywiście własnej diety, ale nie obyło się bez przygód. Po wyjściu ze szpitala miałam straszną ochotę na owoce. Ktoś mi poradził, że mogę pić kompot jabłkowy. Więc wypiłam - nawet nie wiedząc kiedy - prawie cały garnek.

A potem poprawiłam rozgotowanymi jabłkami. Efekt zobaczyłam na drugi dzień w pieluszce Patrycji. Wystraszyłam się okrutnie. Zapomniawszy o kompocie, rzuciłam się na książki i internet. Szukałam, szukałam i znalazłam. Biegunka. Straszne. Odwodnienie. Szpital. Przerażona, kazałam mężowi wezwać lekarza.

Była niedziela, córcia miała 6 dni. Lekarka przyjechała, zbadała dzidzię, obejrzała pieluszkę, popatrzyła na nas z politowaniem i spytała, co ostatnio jadłam i piłam. Oczywiście winowajcą okazał się kompot.

Przez kolejne dwa tygodnie nawet nie patrzyłam na jabłka... Nie miałam zresztą za wiele czasu na jedzenie, bo wkrótce nastąpiła nagła zmiana w zachowaniu Patrycji. Dały o sobie znać kolki i mała pokazała nam wreszcie, na co ją stać.

Próbowaliśmy wszystkiego - od masażu brzuszka, przez okłady ciepłą pieluchą tetrową, po suszarkę. Zdarzało się, że ta ostatnia musiała być włączona przez 40 minut, inaczej natychmiast rozlegał się płacz.

Aby ułatwić życie i sobie, i naszej córeczce, staraliśmy się - jak radzą podręczniki - trzymać pewnych reguł. Na przykład kąpaliśmy Patrycję mniej więcej o tych samych porach, zawsze we dwójkę i według tego samego scenariusza.

Z biegiem czasu dorzuciliśmy "piosenkę przewodnią". Teraz, gdy ją śpiewamy, Patysia już się cieszy, bo wie, że zaraz czeka ją "plum, plum".

Jednak tak konsekwentne postępowanie ma też swoje wady.

Kiedy czasem sama muszę wykąpać moją córcię, na jej twarzy, zamiast zwykłego uśmiechu, widzę niesamowite skupienie.

Tak, jakby myślała: "Nie ma taty, nic się nie zgadza, ciekawe, co ta mama jeszcze wymyśli... ".

Prawdziwe rozczarowanie

Przeżyłam tylko jedno, ale za to duże. Dotyczyło karmienia piersią, które - wbrew temu, co słyszałam i czytałam - nie stanowiło dla mnie żadnej przyjemności.

Krew, pot i łzy - w przenośni i dosłownie. Nie chciałam rezygnować, więc zaciskałam zęby, gdy bolało (a bolało!) i dałam radę.

Pomogła pani doradca laktacyjny - podpowiadając, w jakich pozycjach najlepiej jest karmić dziecko przy moich ranach, by te się mogły wygoić (a trwało to trzy miesiące).

Nagrodą był widok uspokajającej się, wtulonej we mnie córuni, która - odpukać - do tej pory nie chorowała.

Faktycznie, mleko matki to najlepsze, co ta może dziecku dać. Szkoda tylko, że dystrybucja nie zawsze należy do rzeczy łatwych i przyjemnych. Ale to samo można powiedzieć o pozostałych aspektach rodzicielstwa.

Po przyjściu dziecka na świat stajemy się swego rodzaju niewolnikami, ale wszystkie niedogodności idą w niepamięć, gdy widzimy pierwszy uśmiech, ząbek czy nieporadny kroczek. Zastanawiam się, co to będzie, gdy moja - teraz już roczna - córunia powie "Mamo, kocham cię"? Nie znasz dnia ani godziny, więc na wszelki wypadek wszędzie noszę ze sobą solidny zapas chusteczek higienicznych...

Mam dziecko
Dowiedz się więcej na temat: świat
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy