Reklama

Nie bójmy się totalnej masakry

Język dzieci i język młodzieży różnią się od języka dorosłych. Ma być szyfrem i kodem, ma chronić dostępu do świata tych, którzy tego języka używają. Dlatego właśnie powstają słowa, których nie rozumiemy albo które uważamy za dziwne lub dziwaczne - mówi Agata Hącia, językoznawca, autorka książki "Co robi język za zębami?", wydanej przez Wydawnictwo Naukowe PWN.

Adam Wieczorek, Interia: Moje pierwsze pytanie będzie takie jak tytuł książki. Co robi język za zębami?

Agata Hącia: Robi wiele rzeczy. Pracuje w taki sposób, że pozwala nam się porozumiewać i wchodzić w kontakt z innymi. Gdyby nie język za zębami, który wcale nie leży, tylko wisi albo siedzi, albo rusza się, wierci, trudno byłoby nam się komunikować w taki sposób, który uważamy za najbardziej satysfakcjonujący, i taki, który daje wiele możliwości. Język jest potrzebny do tego, żebyśmy budowali i wypowiadali słowa. Gdyby nie one, żylibyśmy na komunikacyjnej pustyni, a nie w świecie, który nam się podoba, daje nam wiele przyjemności. Choć, oczywiście, słów czasem używa się do tego, żeby uprzykrzyć komuś życie, ale to inna historia. W każdym razie słowa - lub ich odpowiedniki, np. w języku migowym - służą do tego, żeby lepiej, sprawniej, pełniej poruszać się w świecie.

Reklama

Jak się pisze książkę językoznawczą dla dzieci?

- Trudno (śmiech). Trudno głównie dlatego, że trzeba - tak przynajmniej było w moim wypadku - połączyć dwie perspektywy: dorosłego, eksperta, i dziecka, które niewinnie przygląda się światu. Musiałam obu tym postaciom, obu częściom siebie, dać głos - i to równocześnie. A technicznie wygląda to tak, że najpierw jest propozycja wydawcy, który obdarza autora zaufaniem. Potem są męki twórcze autora, który poci się nad klawiaturą, jęczy, stęka, płacze, drży na myśl o terminach oddania tekstu, aż w końcu kończy pisanie i jest bardzo szczęśliwy. Podczas pracy nad tą książką mogłam, na szczęście!, wykorzystać materiały, które zresztą były inspiracją do "Co robi język za zębami?". Chodzi o moje radiowe felietony. Przez prawie dwa lata prowadziłam je w Polskim Radiu Dzieciom. Mam ich scenariusze, mam notatki. Felietony dotyczyły zagadnień logopedycznych i frazeologicznych, znaczeń wyrazów, poprawności i etykiety językowej. Budowa książki odwzorowuje ten układ: mamy w tomie pięć dużych działów. Niemal wszystko jednak zostało napisane od nowa.  

- Początkowo, o, naiwności, wydawało mi się, że zbiorę materiał ze scenariuszy, trochę go przerobię i będzie gotowe. Niestety nie dało się tak zrobić. Między innymi dlatego, że musiałam zmienić język narracji: dostosować go do wieku odbiorców i zmienić styl na bardziej pisany, a mniej mówiony - inaczej nie dałoby się książki czytać - polecam zresztą wszystkim takie ćwiczenie, aby dosłownie i dokładnie zapisać swoją dowolną wypowiedź, a potem przeczytać ją po cichu: wiele rzeczy będzie nam zgrzytać. Przerabiałam scenariusze, a właściwie od nowa pisałam wszystkie rozdziały również dlatego, że po felietonach umieściłam dużo ćwiczeń - w częściach "Hopsasanki, wygibanki, powtarzanki". Niektóre są przeznaczone dla młodszych, inne dla starszych dzieci. Po każdym dziale zamieściłam też obszerne rozdziały dla dorosłych. Objaśniam tam meritum zagadnień, daję wskazówki metodyczne, jak z dziećmi pracować i się bawić. Wszystkie te informacje rodzice i opiekunowie mogą wykorzystać podczas wspólnego czytania. To był zresztą cel nadrzędny: żeby lektura książki pozwoliła na zbudowanie wspólnoty czytelniczej młodszych i starszych.

- Mimo rozmaitych trudności towarzyszących pisaniu nagroda - satysfakcja z wykonanej pracy - jest bardzo duża. Nie sądziłam, że powstanie aż tyle tekstu! Przewidywałam, że książka będzie liczyła ok. 50 stron, a jest ich ponad 300... No i zdaje się, że te strony mają już swoich czytelników, co mnie cieszy niezmiernie.

Książka jest dostosowana do języka i możliwości dzieci. Duża, czytelna czcionka, dużo ilustracji. Dzieci nie toną w tekście i chętnie do niej zaglądają.

- To zasługa wielu starań edytorskich Wydawnictwa Naukowego PWN, któremu niniejszym bardzo serdecznie dziękuję, oraz, oczywiście, ilustracji Macieja Szymanowicza. Są wpaniałe! Moją ulubienicą jest pszczoła, która co prawda ma sześć rąk i siedem nóg, ale to w niczym, zupełnie w niczym nie przeszkadza ją lubić, prawda? Albo taka urocza osa, która sennie pląsa i z uśmiechem kosztuje kęsek wąsa Alfonsa... Pan Maciej opowiedział mi, że wszystkie ilustracje wykonał ręcznie, farbami, żaden komputer, tylko tradycyjna technika sztuki ilustratorskiej. To dodaje smaku.  

Zadam moje sztandarowe pytanie: czy testowała pani książkę na dzieciach?

- Tak. Z różnymi dziećmi rozmawiałam o poszczególnych elementach książki, wykonywałam rozmaite ćwiczenia itp. Dzięki temu udało mi się uniknąć paru błędów. Miałam, co prawda, jakieś wyobrażenie na temat tego, jak dzieci zareagują na poszczególne treści, i w większości przypadków trafiłam, ale weryfikacja była potrzebna. Każde dziecko reaguje inaczej na podawane treści; wyzwaniem było znalezienie uśrednionego poziomu. Jeśli mi się udało, to bardzo się cieszę. Zresztą - to pewna śmiesznostka - w zamyśle było przygotowanie książki dla dzieci w wieku od 5 do 10 lat. Tymczasem dochodzą do mnie głosy, że ćwiczą z nią nawet dwulatki!

- A z drugiej strony piszą do mnie moi radiowi słuchacze, że kupili książkę wnukom, ale sami ją czytają, a wnukom kupią kolejny egzemplarz. To znaczy, że górnej granicy wieku odbiorców też nie ma. Z czego przeogromnie się cieszę. Okazuje się bowiem, że to jest książka pomyślana jako lektura dla dzieci i dorosłych czytających wspólnie, ale stała się książką dla każdego, kto tylko zechce ją czytać. Może nawet głośno? To byłoby wspaniałe! Zdradzę, że gdy pisałam "Co robi język za zębami?", mówiłam do siebie na głos. Domownicy się już przyzwyczaili (śmiech). Robiłam tak dlatego, że chciałam sprawdzić, czy udało mi się stworzyć książkę-rozmowę. Książkę, która nadaje się do wspólnego czytania, przeżywania i omawiania tego, co się przeczyło. Książkę rodzinną, przyjacielską i koleżeńską. Po prostu wspólną (co nie znaczy, że nie można jej czytać samemu). Czytelnicy mówią, że udało mi się przemycić tę gawędę i rozmowę. Bardzo mnie to raduje.

Skąd takie zainteresowanie językiem?

- Interesuje mnie on od dziecka. Zapewne dlatego wybrałam taką a nie inną drogę zawodową: z wykształcenia jestem językoznawcą. Uczę studentów na Uniwersytecie Warszawskim na Wydziale Polonistyki, popularyzuję też wiedzę o języku polskim, m.in. w Polskim Radiu. Język polski to moja pasja. Nie oddzielam pod tym względem życia prywatnego od zawodowego. 

Tylko język polski?

- Zawodowo polski, chociaż nie tylko. Chcąc pisać o różnych uwikłaniach naszych słów, trzeba uwzględnić inne języki.

W książce jest rozdział poświęcony zapożyczeniom i temu, jak wyjaśnić je dzieciom.

- No właśnie - nie można mówić o polszczyźnie bez uwzględnienia kontekstu języków obcych. Polszczyzna nie żyje w próżni i nigdy tak nie było: dawne związki z różnymi językami widać jeszcze w dzisiejszym słownictwie, a nawet w gramatyce! Nasza przeszłość kulturowa wpłynęła na to, jaką polszczyzną mówimy dzisiaj. A teraźniejszość wpłynie na to, jaki będzie język przyszłych pokoleń. W związku z tym można sobie zadawać fundamentalne pytania, na przykład o to, czy ma sens izolacja kulturowa, a w konsekwencji także: językowa, jaki warto mieć stosunek do zapożyczeń, czy "odchwaszczanie" języka ma sens itd.

Były projekty, żeby tępić zapożyczenia językowe. Jest ustawa o ochronie języka.

- A właściwie Ustawa o języku polskim, która nie zakazuje zapożyczeń, bo nie na tym miałaby polegać ochrona języka polskiego. Troska o polszczyznę powinna się przejawiać raczej dbaniem o jej różnorodność, o poprawne używanie słów i konstrukcji wyrazowych, o doskonalenie sprawności językowej ludzi. Zgodnie z ustawą należy przeciwdziałać również wulgaryzacji, a nie mniej ważne jest szerzenie wiedzy o języku polskim, w tym: o gwarach i regionalizmach, w kraju i za granicą. Nie ma natomiast mowy o usuwaniu czegokolwiek z języka, zresztą nigdy by się to nie udało. Kiedyś próbowano sprawdzić, ile wyrazów w naszym języku ma obce korzenie lub jest bezpośrednio zapożyczonych. Niech pan zgadnie, jaki był wynik.

30 procent?

- 70 procent. Oczywiście w przybliżeniu, bo trudno to dokładnie policzyć. Z tego wynika, że gdybyśmy chcieli pozbyć się z polszczyzny wszystkiego, co ma obce pochodzenie, to zostalibyśmy z kadłubkiem językowym, jakąś bardzo ubogą wersją kodu komunikacyjnego. I z całą pewnością byłaby to wersja niewystarczająca - nie zapełnilibyśmy luk nowo tworzonymi, wyłącznie rodzimymi wyrazami. Warto sobie uświadomić, że takie słowa, jak cebula czy kościół, o których przecież nie myślimy jako o obcych, są zapożyczeniami! Na tyle wrosły jednak w polszczyznę, że nie zauważamy ich przeszłości, ich dawnej obcości. 

- Ogólnie rzecz biorąc, uważam zapożyczenia za dobre zjawisko. Świadczą o bogatej wymianie kulturowej między krajami, w których używa się określonych języków. Im więcej tych wpływów, tym, można powiedzieć, lepiej, pełniej - tak jak pełniejsze można mieć życie, jeśli się wiele podróżuje, poznaje wielu ludzi i wiele nowych rzeczy, zjawisk. Oczywiście do zapożyczeń warto podchodzić rozsądnie, a nie z hurraoptymizmem. Takie zjawiska bowiem, jak na przykład moda językowa czy używanie pewnych kalk językowych, tylko pozornie wzbogacają polszczyznę - w rzeczywistości bowiem prowadzą do jej zubożenia, gdy na przykład natrętnie używamy słów typu filozofia, problem, realizować, dedykowany, nawet jeśli kłóci się to z ich znaczeniem, por. filozofia firmy, problem wyboru ubrań, realizować marzenia, przejście dedykowane pieszym

- Nie chodzi zatem o to, żeby bezrefleksyjnie czerpać z języków obcych pełnymi garściami, ale jednak nie warto się na obce wpływy zamykać - bo to pułapka. Ciekawe jest zresztą to, że postawy izolacyjne w języku nabierają siły wtedy, gdy społecznie czujemy się zagrożeni - niezależnie od tego, czy chodzi o zagrożenie realne czy tylko wyimaginowane. Wtedy chcemy "oczyszczać", "odchwaszczać", "bronić", "przywracać" itd. "prawdziwą polszczyznę", "czystą polszczyznę", choć nie wiadomo, co by to miało oznaczać. Taki sposób myślenia o języku był obecny w okresie zaborów, po odzyskaniu niepodległości w 1918 r., w latach 90. XX wieku, po zachłyśnięciu się angielszczyzną, którego doświadczyliśmy tuż po roku 1989. I teraz niektórzy takie postawy pielęgnują. Warto jednak, gdy nas nachodzi chęć na "odchwaszczanie" i "oczyszczanie", przypomnieć sobie te znaczące proporcje: 70 : 30.

Nasz język się zmienia. Gdy obserwuję, jak dzieci przenoszą emotikony do komunikacji werbalnej, wypowiadając zapis "LOL XD" jako "lol iks de", czuję, że idziemy trochę za daleko. Co pani myśli o takich zmianach?

- Nie uważam, aby były trwałe. Język dzieci i język młodzieży różnią się od języka dorosłych. Gdybyśmy zrobili rachunek sumienia i przypomnieli sobie, jak mówiliśmy w dzieciństwie i trochę później oraz co o tym myśleli nasi rodzice, to pewnie okazałoby się, że historia się powtarza, tylko weszliśmy w inną rolę. Zresztą od początku świata i w każdym jego zakątku młodzi mówią inaczej niż starsi. O to młodzieży chodzi - żeby się odróżniać językowo. Wypracowywanie własnego kodu to element rozpoznawania i kształtowania swojej tożsamości. Każdy powinien tę drogę przejść. Wiele osób oburza się na  "totalne masakry" itp., twierdząc, że to użycie niezgodne ze znaczeniem tych słów. Ale przecież oburzają się w dużej mierze ci, którzy 30 albo 40 lat temu mówili: "szalenie mi się podoba", "wystrzałowe, odlotowe ciuchy", "okropnie się cieszę, że się spotkamy", "dla mnie bomba". 

- Tym wypowiedziom nieżyczliwi też zarzucali użycie słów niezgodnie ze znaczeniem. A ja tu widzę ten sam mechanizm co w "totalnej masakrze": sięgnięcie po słownictwo silnie emocjonalne in minus, odsączenie go z treści i wykorzystanie samego ładunku emocjonalnego, zwykle ze zmianą wartości - ma teraz chodzić o emocje pozytywne. Język dzieci i młodzieży jest więc ekspresywny z natury, bo dla młodych ludzi emocje liczą się bardziej niż cokolwiek innego - i trzeba je jakoś wyrazić. Poza tym język młodzieżowy ma być szyfrem i kodem, ma chronić dostępu do świata tych, którzy tego języka używają. Dlatego właśnie powstają słowa, których nie rozumiemy albo które  uważamy za dziwne lub dziwaczne. Wszystko jest więc na swoim miejscu.

Duża część komunikacji młodzieży pochodzi z gier komputerowych. Jest tendencja do skracania wyrazów, które dla nas są nieczytelne. Przestajemy za tym nadążać.

- I nie musimy. O to właśnie chodzi, żebyśmy nie nadążali! Nie oszukujmy się: jesteśmy zgredami. Młodzież ma prawo mieć swój język. Niech go ma. Niech skraca wyrazy. My też jakiś czas temu robiliśmy ze słowami dziwne, zdaniem naszych rodziców, rzeczy, a jednak jakoś świat nie upadł, polszczyzna się nie zepsuła, wszyscy nasze eksperymenty językowe przeżyli. Naturalne jest więc to, że młodsi i starsi mówią różnymi językami, ale też naturalna jest chęć wpływania starszych na język młodszych pokoleń. Mądre wpływanie nie polega jednak na zabranianiu używania słów, które dzieci i młodzież tworzą, tylko raczej na pokazywaniu różnorodności języka. Na uświadamianiu, że to narzędzie, które pozwala nam się komunikować w różnych sytuacjach, zależnie od tego, z kim i kiedy rozmawiamy, do kogo piszemy itp. Dobrze byłoby zatem umieć dostosować język do okoliczności użycia - i tego starsi powinni uczyć młodszych. Podobnie jak uczymy, że inaczej ubierzemy się na basen, do szkoły czy na ślub, tak też uczmy, że inaczej się rozmawia z kolegami ze szkoły, inaczej z rodzicami, inaczej z nauczycielami, inaczej z zupełnie obcymi dorosłymi. Nie mamy jednego języka polskiego, tylko wiele jego odmian, wiele kodów. Sprawność językowa polega na tym, żeby te różne kody znać i umieć się między nimi "przełączać".

Jak pani ocenia naszą współczesną komunikację? Odnoszę wrażenie, że jest coraz gorzej, zwłaszcza jeśli chodzi o wulgaryzację języka.

- Mnie też się to niezbyt podoba. Nie chodzi o to, że przybyło wulgaryzmów: ich jest tyle samo co zawsze. Co innego jest jednak niepokojące. Po pierwsze, to, że nie tylko chłopcy czy mężczyźni, ale też dziewczynki czy kobiety siarczyście przeklinają. Po drugie, i uważam to za znacznie niebezpieczniejsze, ludzie mają coraz mniej hamulców społecznych i publicznie używają wulgaryzmów. Wiele osób przestają widzieć niestosowność takiego zachowania. Wulgaryzmy jako takie są oczywiście potrzebne, służą do wyrażania złości i dają upust emocjom. Dopóki nie narażamy na te nasze emocje innych bez pytania ich o zgodę, czyli dopóki przeklinamy prywatnie, w domu, wszystko jest w porządku. Jednak coraz częściej zaciera się nam granica między sferą prywatną a oficjalną i bez skrępowania publicznie mówimy, co nam w duszy gra, a właściwie ryczy i wyje. Wylewamy z siebie szambo w imię "wyrażania emocji", ale nie bierzemy pod uwagę tego, że postronni mogą na te nasze emocje nie mieć ochoty. Obrażamy i bluzgamy bez opamiętania. Zapominamy, że nie żyjemy w próżni, tylko w przestrzeni społecznej. I że liczy się nie tylko "ja", ale też "ty" oraz "on" i "ona". Jest to bardzo przykre - to tak, jakbyśmy tracili wrażliwość, jakbyśmy ślepli. Chcemy, by inni nas widzieli, na nas patrzyli, ale sami tych innych przestajemy dostrzegać. Paradoks, prawda? Spróbujmy być bardziej uważni na ludzi. Myślę, że to by nas wzbogaciło. I emocjonalnie, i poznawczo, i językowo.

Czyli jak sobie przeklniemy za kierownicą...

- To nic złego. Ale jak wysiądziemy z samochodu i bezpośrednio uraczymy kogoś wiązanką, to raczej nie mamy być z czego dumni.

Co się pani najbardziej podoba w naszym języku?

- Różnorodność. Bogactwo słów, konstrukcji, stylów, odmian. Język polski daje tyle możliwości użycia, w tak różnych kontekstach, że nie jest możliwe poznanie go od A do Z. Każdy, kto tylko zdecyduje się na przygodę z językiem polskim, ma zapewnioną niekończącą się zabawę.

Zatem książka "Co robi język za zębami?" to wstęp do nauki?

- To nie jest podręcznik, raczej książka-zachęta, książka-przygoda, książka dla detektywów, tropicieli zagadek językowych. Brakowało mi takiej propozycji, gdy byłam dzieckiem i zaczynałam się interesować językiem. Chciałam, żeby ktoś mnie w przyjazny sposób poprowadził i pokazał, co jest ciekawego w polszczyźnie. Myślę, że wiele obecnych dzieci - a może i wielu dorosłych - ma podobną potrzebę. To przede wszystkim dla nich napisałam "Co robi język za zębami?". Ale także dla tych niedowiarków, którzy uważają, że język polski jest nudny. Moim zdaniem jest wręcz przeciwnie! 

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: język polski | książki dla dzieci
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy