Reklama

Poród lotosowy

Są takie pomysły rodzących, które wprawiają w osłupienie cały oddział położniczy. Do takich należy zabieranie do domu po porodzie łożyska, żeby było pikantniej, wciąż połączonego pępowiną z noworodkiem.

Poród lotosowy, bo o nim mowa, na starcie i w kulminacyjnym momencie nie rożni się od tradycyjnego. Rozbieżność uwidacznia się dopiero w tzw. trzeciej fazie, gdy rodzi się łożysko wraz z błonami płodowymi. Podczas zwyczajowego porodu przychodzi czas na przecięcie pępowiny, lotosowe narodziny są zaś uboższe o ten element. Idea zakłada bowiem nieodcinanie pępowiny. Ani zaraz po porodzie, ani w ogóle. Ten narząd, według zwolenników nietypowej metody, ma uschnąć i odpaść bez ingerencji z zewnątrz. Zwykle dzieje się to po 3-7 dniach od narodzin, ale bywa też, że cała procedura przedłuża się do 10 dni. A wszystko po to, by nowo narodzone dziecko czerpało korzyści z takiego przedłużonego kontaktu z łożyskiem i przeżyło odseparowanie możliwie najmniej dotkliwie.

Reklama

Opisywane zjawisko nie jest nowością, praktykuje się je od ponad 40 lat. Oficjalnie, w zachodnim kręgu kulturowym, pierwsza była amerykańska pielęgniarka Clair Lotus Day. W 1974 roku przyszedł na świat jej syn, Trimutri, zwany potem pierwszym lotosowym dzieckiem. Niedługo potem jego matka zasłynęła jako jasnowidz i propagatorka porodów lotosowych. 

Kobieta miała doświadczyć wizji bólu i przerażenia, jaki przeżywa noworodek, gdy chirurgiczne nożyce dotykają pępowiny, co zmotywowało ją do krzewienia niecodziennej idei. Potwierdzenie swoich tez znalazła w opracowaniu autorstwa brytyjskiej badaczki Jane Goodall, poświęconym zachowaniu szympansów. Przeczytała w nim, że te człekokształtne małpy postępując instynktownie zachowują wspomnianą naczyniową strukturę u nowo narodzonych młodych pozwalając jej odpaść, tym samym praktykując poród lotosowy.

Wokół ducha

Entuzjaści omawianego podejścia wskazują na korzyści dla noworodka, który przez dziewięć miesięcy utrzymywał łączność z życiodajnym łożyskiem. Po narodzinach to połączenie nie zostaje gwałtownie przerwane, tylko wygaśnie samoistnie. Dzięki temu malec będzie mógł bardziej aktywnie przeżywać swoje przyjście na świat, podejmie swego rodzaju decyzję o ustaniu powiązania z przejściowym narządem. W dłuższej perspektywie ma z niego wyrosnąć pogodne, spokojne, nieskore do płaczu dziecko, a później zrównoważony dorosły o prawym charakterze.

Zdaniem propagatorów metody, wiele bolączek współczesnego świata ma swój początek na sali porodowej. Przecinanie cennego przewodu ma zaburzać naturalny plan porodu, a nawet… uszkadzać aurę nowo narodzonego oraz skutkować problemami emocjonalnymi, bądź wręcz zaburzeniami rozwojowymi. Choć to ryzykowna i daleko idąca teza. Jako receptę na ten stan rzeczy zalecają zmianę podejścia do poporodowych procedur.

Podobno tak nietypowo urodzone maluchy dostają jeszcze jedną, wartościową polisę na życie. Dzięki otrzymaniu dodatkowych mililitrów krwi mają być bardziej odporne, chronione przed anemią, dobrze dotlenione, a nawet silniejsze, co szybko przełoży się na wymiar praktyczny, umożliwiając im np. sprawniejsze ssanie matczynej piersi.

W Australii i Nowej Zelandii poród metodą Clair Lotus Day to dość powszechna praktyka, choć i tam nie brak specjalistów, którzy wątpią w jej zasadność. W Polsce nie jest to częste zjawisko, ostrożne szacunki mówią o kilkunastu takich rozwiązaniach w skali roku, choć liczba ta nieznacznie rośnie. Jeśli jednak idea do nas trafia, a argumentacja jej zwolenników nas przekonuje, warto znaleźć położną lub doulę, która jest zaznajomiona z tematem. Nie każdy szpital będzie otwarty na takie pomysły, dlatego lotosowe dzieci najczęściej przychodzą na świat w prywatnych klinikach lub własnych domach.

Jeśli decyzja zostanie podjęta, należy pamiętać o bezwzględnym przestrzeganiu zasad higieny. O pozostawione łożysko należy dbać, regularnie je oczyszczając. Krótko po porodzie zwykle ląduje ono w miseczce. Później, najczęściej już w domu umieszcza się je na sicie lub durszlaku celem odsączenia, od spodem umieszczając tetrową pieluchę. Ten podkład trzeba wymieniać, a łożysko zasypywać solą, systematycznie przemywać i ponownie solić. Sól ma zadziałać jak naturalny konserwant, zapobiegając gniciu martwych tkanek. W tym czasie dziecko powinno być pielęgnowane z zachowaniem wyjątkowej ostrożności, zaleca się ubieranie go w śpioszki zapinane z przodu na guziki.

Odpępowiać? Tak, ale z głową

Według wyników badań, opóźnione przecięcie pępowiny istotnie niesie za sobą korzyści dla noworodka, ale mowa tu o maksymalnie kilkuminutowej zwłoce. Taka strategia sprawi, że maluch zostanie dodatkowo wyposażony w krew, co według naukowców cytowanych przez Bmj.com chroni przed niedoborami żelaza, a w konsekwencji przed anemią. Pępowina powinna zostać zaciśnięta niedługo po tym, gdy przestanie tętnić, wówczas już można ją bez przeszkód przecinać. Owszem, jest nieodzowna podczas życia płodowego, ale po drugiej stronie brzucha okazuje się być narządem z wyjątkowo krótkim terminem ważności. Noworodkowi potrzebna jest bliskość matki, a nie martwa tkanka. Przetrzymane w domu łożysko wraz z pępowiną stają się bowiem po prostu martwymi tkankami, a w takich okolicznościach łatwo o zakażenie. Z tego względu, a także z braku udokumentowanych korzyści zdrowotnych dla malca lekarze i położne w większości są zdecydowanie nieprzychylni tej idei. 

Dlaczego więc narażać dziecko w imię benefitów, o których nie wiadomo, czy w ogóle się pojawią? Profity natury duchowej mają to to siebie, że są wyjątkowo niewymierne. Nie ma żadnych dowodów na to, że „lotoskom” będzie w życiu lżej. Pomysły z lotosem w tle przywodzą na myśl zamierzchłe gusła i testy na żywym dziecięcym organizmie. Warto mieć na uwadze, że poród lotosowy to nie tylko domniemane mistyczne przeżycia matki, ale całkiem realne zagrożenie dla noworodka, zwłaszcza, jeśli łożysko nie będzie właściwie pielęgnowane. Zresztą, czy takie postępowanie aby na pewno jest zgodne z naturą? Wydaje się, że może być niemal odwrotnie, większość łożyskowych zwierząt krótko po porodzie odgryza pępowinę.

Poza tym generuje to trudności praktyczne – trudno wykonywać jakiekolwiek czynności przy noworodku, jak przebieranie, przewijanie, podnoszenie, wychodzenie na spacer czy kąpiel, gdy ten połączony jest z łożyskiem. Dziecko w pierwszych dniach potrzebuje bliskości mamy, miska z łożyskiem nie sprzyja bliskości fizycznej tych dwojga. Przy noworodku doba wydaje się za krótka, brakuje rąk do pomocy, a pielęgnacja łożyska stanowi tylko dodatkowy problem.

Większość kobiet zaznajamianych z lotosową filozofią w pierwszym odruchu reaguje obrzydzeniem. Te, które już rodziły i miały okazję zobaczyć nowo narodzone łożysko w większości nie chcą nawet słyszeć o trzymaniu go w domu, zwłaszcza, że zapach kilkudniowego łożyska nie należy do najprzyjemniejszych. Gorzej, jeśli znacznie gnić mimo solenia i polecanego skrapiania olejkiem lawendowym. A co dalej robić z tym elementem popłodu? Zwolennicy tej idei sugerują zakopanie go w ogrodzie, co samo w sobie wydaje się dość niecodziennym pomysłem.

Metoda lotosowych narodzin ma rzekomo sprawić, że dzieci urodzone w ten sposób nie przeżywają traumy porodowej. Jednak, jak się uważa, austriacki psychoanalityk Otto Rank pisząc o traumie narodzin miał na myśli raczej opuszczenie komfortowego środowiska wewnątrz macicy, a niekoniecznie przecinanie pępowiny. Ten element popłodu nie jest unerwiony, więc malec nie odczuwa bólu podczas tej czynności. Nie do wszystkich trafiają uduchowione argumenty zwolenników porodów lotosowych. Większość położników bardziej obawia się o stan noworodka niż o stan aury. Clair Lotus Day argumentowała swoją teorię przede wszystkim widzeniem, jakiego podobno doznała. Cóż, wydaje się, że aby zostać przekonanym do tej idei, większość z nas potrzebowałaby jednak mocniejszych dowodów.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy