Reklama

Talidomid – lek, który zabijał i okaleczał

Lekkomyślnie wprowadzony do obrotu specyfik stał się przyczyną jednego z największych medycznych skandali wszech czasów. Przez długi czas nikt nie zorientował się, z czym naprawdę ma do czynienia. Ale na przełomie lat 50. i 60. ubiegłego wieku zdarzyło się coś niepokojącego – na świat zaczęły przychodzić dzieci o zdeformowanych kończynach lub niemal całkowicie ich pozbawione. To nie były pojedyncze przypadki. Były ich tysiące.

- Była zawinięta i widziałam tylko główkę. Nazajutrz wypisano mnie ze szpitala. Nie widziałam córki przez pierwsze sześć dni jej życia. Przedtem mówiono mi tylko, że nie ma kciuka, więc kiedy ją odwinęłam byłam wstrząśnięta - tak w filmie dokumentalnym "NoBody’s Perfect" starsza kobieta wspomina narodziny swojej córki, Kim.

- Krzyczała pani do Boga: "Jak mogłeś mi to zrobić!"? - pyta reżyser.

- Nie. Przestałam wierzyć wtedy, gdy nie przyjęto jej do kościoła. Po prostu przestałam wierzyć.

Po pierwsze, nie szkodzić

Talidomid został odkryty w 1954 roku w Niemczech przez zespół dr Wilhelma Kunza. A właściwie odkryty na nowo, bo rok wcześniej zsyntetyzowano go już w jednej ze szwajcarskich firm farmaceutycznych. Tam jednak testy przedkliniczne wypadły niepomyślnie, poniżej oczekiwań naukowców, zaniechano więc dalszych prac.

Reklama

Natomiast zespół badaczy z koncernu Chemie Grünenthal nie odpuszczał - zaobserwowano, że substancja pod względem budowy przypomina barbiturany i choćby z tego względu warto było przyjrzeć się jej bliżej. Aby jednak lek mógł zostać dopuszczony do obrotu, musi przejść przez procedurę weryfikacji; tak jest teraz i tak było w latach 50. ubiegłego wieku, ale nie da się ukryć, że aktualne normy są zdecydowanie bardziej wyśrubowane.

Cóż, niemieckiej firmie zależało na czasie. Jej pracownicy posłużyli się swego rodzaju wybiegiem; w fazie testów wykorzystali albowiem własną metodę badawczą, która zakładała, że myszy poddawane eksperymentom nie muszą zasypiać. Aby można było potwierdzić hipotezę o skuteczności leku nasennego i uspokajającego miało wystarczyć, by gryzonie poddane jego działaniu stały się mniej aktywne. Udało się to osiągnąć, podobnie jak efekt sedacyjny (uspokajający) u ludzi. Z tym ostatnim w ogóle nie było problemu, ale kluczowe były wyniki testów przeprowadzanych z udziałem zwierząt. O możliwości przenikania specyfiku przez łożysko podczas ciąży nikt nie pomyślał, zresztą w obowiązujących wówczas standardach nie było jeszcze wymogów, by testować farmaceutyki pod tym kątem ewentualnego działania teratogennego.

Już na wczesnym etapie prac z tą substancją zaczęły pojawiać się alarmujące sygnały; Stephen Weir w książce "Najgorsze decyzje w historii świata" zaznacza, że kilkoro dzieci rodziców zatrudnionych w Grünenthal przyszło na świat obciążone różnymi wadami wrodzonymi - pierwsza ofiara talidomidu mogła urodzić się już w grudniu 1956 roku. Wówczas jednak nikt jeszcze nie skojarzył faktów.

Nawiasem mówiąc, nad koncernem od pewnego czasu zbierały się ciemne chmury - niektóre z wyprodukowanych przez niego środków (głównie antybiotyków przeznaczonych na rynek amerykański) wykazywały bowiem poważne skutki uboczne. Nowo zsyntetyzowany lek miał być flagowym produktem firmy, a zarazem gwarantem sprzedażowego sukcesu. No i był, niestety.

Jego pojawienie się na aptecznych półkach wspomagał agresywny marketing - wszak nie ma to jak zacząć kampanię reklamową z przytupem. W 1957 roku lek dostępny był już w 46 krajach. Zapewniano, że nowy specyfik jest całkowicie bezpieczny. Tak bezpieczny, że przedawkowania praktycznie się nie zdarzały. Tak bezpieczny, że dostępny był bez recepty. Wreszcie - tak bezpieczny, że lekarze zalecali go kobietom w ciąży... Te koiły nim skołatane nerwy, z jego pomocą powstrzymywały poranne nudności i ułatwiały sobie zasypianie. Contergan (pod taką nazwą handlową lek sprzedawany był w RFN) okazał się prawdziwym przebojem; nie tylko hamował dolegliwości wczesnociążowe, ale leczył migreny i nerwobóle, uzupełniał terapię stanów depresyjnych, zaburzeń lękowych oraz astmy. Mężczyznom pomagał opóźniać przedwczesne wytryski, a kobiety stosowały go celem łagodzenia objawów zespołu napięcia przedmiesiączkowego i menopauzy. Talidomid rekomendowano nawet niesfornym dzieciom, aby je nieco wyciszyć. A wszystko to bez jakichkolwiek efektów niepożądanych. Tyle w reklamach. 

W rzeczywistości cena, jaką przyszło zapłacić ciężarnym (nie mówiąc już o ich nienarodzonych dzieciach) za połknięcie niewielkiej pastylki była ogromna. Oryginalne źródła cytują poruszające świadectwa kobiet, które wcale nie były przekonane, czy w ciąży potrzebują jakichkolwiek dodatkowych farmaceutyków, ale sięgnęły poń jeden jedyny raz, zachęcone przez swojego lekarza. Już dawka 50 mg, odpowiadająca jednej tabletce, przyjęta w pierwszych tygodniach ciąży wywoływała nieodwracalne uszkodzenia u rozwijającego się płodu.

Talidomid zaczęto stopniowo wycofywać z aptek na całym świecie w 1961 roku. Oznacza to, że był dostępny na rynku około czterech lat. Potwornie długo.

Dzieci rodzą się bez kończyn

Młode matki tuż po porodzie często odwracają głowę za dzieckiem i pytają, czy aby na pewno ma ono wszystkie paluszki, chcąc w ten może nieco naiwny sposób uzyskać potwierdzenie, że z malcem wszystko jest w porządku. Pod koniec lat 50. tysiące kobiet usłyszały, że niestety, ale ich dzieciom nie tylko brakuje paluszków, ale często całych rąk i nóg.

W Europie od półwyspu Iberyjskiego począwszy, aż po Skandynawię zaczęły rodzić się dzieci obciążone rzadko dotąd spotykanymi wadami, m.in. fokomelią, mikromelią czy amelią. Dłonie lub/i stopy wyrastały im bezpośrednio z tułowia, niekiedy kończyny były zbyt krótkie bądź dodatkowo zdeformowane, albo nie wykształciły się w ogóle. Na świat przychodziły też noworodki pozbawione oczu, uszu, z wadami narządów wewnętrznych, niekiedy tak poważnymi, że uniemożliwiającymi przeżycie. Dramatycznie wzrosła liczba poronień i martwych urodzeń. Skala zjawiska była tak duża, że zaczęto nawet mówić o swoistej epidemii. Przyczyn takiego stanu upatrywano w rzekomo zanieczyszczonej wodzie pitnej, próbach nuklearnych, środkach ochrony roślin lub innych toksynach niewiadomego pochodzenia. W Niemczech pod uwagę brano nawet celowe działanie władz ZSRR, jako że zdeformowane noworodki rodziły się w RFN, a NRD epidemia wydawała się omijać. Czyżby zatem wojna chemiczna?

Jednak sygnały o narodzinach dzieci z identycznymi wadami zaczęły dochodzić też m.in. z Australii, Nowej Zelandii czy Kanady, co obalało tezę o atakach ze wschodu. Dopóki nie znano przyczyn deformacji, nie wiedziano jak im zapobiegać. Odpowiedzi na pytania, które dręczyły opinię publiczną dostarczyły prowadzone zupełnie niezależnie badania dwóch lekarzy, których dzieliły tysiące kilometrów, ale łączyła chęć rozwiązania tej przerażającej zagadki.

Gdy doktor Widukind Lenz, pediatra i genetyk kliniczny z Hamburga, dowiedział się o niewytłumaczalnej epidemii, bardzo się przejął. Przeprowadzał szczegółowe wywiady lekarskie z kobietami, których dzieci urodziły się dotknięte niedorozwojem kończyn. Wypytywał o stan zdrowia, styl życia, przyjmowane leki, dietę... Elementem powtarzającym się prawie we wszystkich opowieściach pacjentek okazał się Contergan. Z 46 przepytywanych młodych matek 41 przyznało, że zażywały ten lek podczas ciąży. Nie dało się nie zauważyć oczywistej korelacji. Co z pozostałymi kobietami? Gdy lekarz spotkał się z nimi ponownie, zapytał wprost, czy stosowały rzeczony medykament będąc w odmiennym stanie. Cała piątka przyznała, że tak. Nie mówiły nic wcześniej, bo nie podejrzewały, że może to mieć jakiekolwiek znaczenie. Wszak był to popularny lek uchodzący za stuprocentowo bezpieczny. I wręcz zalecany ciężarnym! Doktor Lenz łapie się za głowę: wszystko do siebie pasuje, aż za bardzo. Decyduje się podnieść alarm i zażądać wycofania ze sprzedaży feralnego specyfiku. Naciska na Chemie Grünenthal, ale ten długo go lekceważy. W listopadzie 1961 roku medyk decyduje się wystąpić na konferencji pediatrycznej w Düsseldorfie i tam zaprezentować rezultaty swoich analiz. Nie minął tydzień, a koncern wycofał z aptek swój sztandarowy produkt. Po cichu.

Równie dyskretna była firma Distillers Company, która dystrybuowała ów lek w Wielkiej Brytanii, Australii i Nowej Zelandii pod nazwą Distaval. Wycofała go z aptek dopiero po tym, jak branżowe czasopismo "Lancet" opublikowało list australijskiego lekarza, Williama McBride’a. Medyk odkrył, że w krótkim czasie w klinice, w której pracował urodziło się troje dzieci dotkniętych bardzo podobnymi deformacjami kończyn. Słusznie uznał, że to nie może być zbieg okoliczności i przyjrzał się dokumentacji medycznej ich matek. Szybko zrozumiał, jaki wspólny mianownik łączy wszystkie przypadki. Oczywiście był to Distaval. Doktor początkowo spotykał się z dużym oporem zarówno środowiska, jak i australijskiego przedstawicielstwa koncernu Distillers, do którego słał raporty. Londyńska centrala firmy utrzymywała, że nie została o niczym poinformowana. I choć trudno w to uwierzyć, zaczęła jeszcze intensywniej promować kontrowersyjny specyfik. W grudniu 1961 roku McBride wysyła więc swój słynny już list do prasy.

Obaj zaangażowani w sprawę lekarze nie byli jedynymi osobami, które pragnęły ujawnić wstrząsającą prawdę o "cudownym leku". Dwa lata wcześniej jeden z pracowników laboratorium Distillers wskazał na toksyczność talidomidu i sporządził stosowną notatkę na ten temat. Mimo to informacje tego typu przez długi czas bagatelizowano, a nawet ośmieszano.

Choć talidomid niejako niepostrzeżenie zniknął z półek niemieckich, brytyjskich, australijskich i nowozelandzkich aptek, przez kolejne miesiące był dostępny w wielu innych krajach, gdzie nieświadome zagrożenia ciężarne w dalszym ciągu mogły go kupić. I kupowały. Na nieszczęście swoich nienarodzonych jeszcze dzieci. A ponieważ koncerny wstydliwie milczały, wiele kobiet w krajach, w których wprowadzono już zakaz dystrybucji talidomidu, nadal korzystało z tego, co miały w domowych apteczkach.

Sama przeciw wszystkim

Tysiącom amerykańskich dzieci udało się uniknąć trwałego kalectwa za sprawą jednej niepozornej, ale bardzo odważnej kobiety. Był rok 1960, a dr Frances Oldham Kelsey, bo o niej mowa, pracowała w Agencji ds. Żywności i Leków (FDA) zaledwie od miesiąca, gdy otrzymała, wydawałoby się, łatwe polecenie. Miała zaakceptować wniosek firmy farmaceutycznej Richardson-Merrell o dopuszczenie do dystrybucji leku o nazwie Kevadon. Był to oczywiście talidomid, a zadanie lekarki i farmaceutki zarazem wyglądało na czystą formalność, w końcu środek ten robił oszałamiającą karierę na świecie. Ale owa ambitna pracownica postanowiła przyjrzeć się mu uważnie i bez zbędnych sentymentów. Niektórzy nazywają to zbiegiem okoliczności, inni - niebieską reżyserią, gdyż, jak się okazało, zainteresowania naukowe Oldham Kelsey koncentrowały się bowiem wokół zagadnień związanych ze szkodliwymi czynnikami zewnętrznymi mogącymi wpływać ujemnie na rozwój płodu, a dobro przyszłych matek i ich nienarodzonych dzieci było wyjątkowo bliskie jej sercu.

Kobieta poprosiła o wgląd do wyników badań przedstawiających wpływ leku na ciąże zwierząt. Wyników się nie doczekała, bo nikt takich testów nie zrobił. Uznała, że przesłana jej dokumentacja jest niepełna, a same oświadczenia lekarzy nie zastąpią wiarygodnych badań. Pani doktor odmówiła zatem wydania zezwolenia na dopuszczenie Kevadonu do obrotu w USA i zablokowała cały proces. Do FDA wpływały skargi na "nadgorliwą urzędniczkę" formułowane przez farmaceutycznego giganta, ale ona pozostała nieugięta. W kolejnym roku doktorzy Lenz i McBride udowodnili mutagenne właściwości talidomidu, a koncern Richardson-Merrell ostatecznie wycofał swój wniosek. Nic dziwnego, że skromna lekarka została okrzyknięta bohaterką narodową i podczas wzruszającej uroczystości z rąk prezydenta Johna F. Kennedy’ego otrzymała najwyższe państwowe cywilne odznaczenie - to jej zdecydowana postawa ocaliła młodych Amerykanów. Doktor Frances Oldham Kelsey odeszła na zasłużoną emeryturę dopiero w 2005 roku, gdy przekroczyła już 90-tkę. Zmarła dekadę później, dożywszy 101 lat. Oprócz wielu prestiżowych wyróżnień otrzymała też takie dosłownie nie z tej ziemi - jedna z planetoid, odkryta w 1949 roku została nazwana jej nazwiskiem.

Według oficjalnych danych w USA przyszło na świat 17 ofiar talidomidu. Jak to możliwe? Okazało się, że koncern Richardson-Merrell przekazał swój wyrób lekarzom "w celach badawczych". Ci podali go pacjentom wśród których były również ciężarne kobiety.

Francja: znów rodzą się dzieci bez kończyn

Pod koniec zeszłego roku we Francji głośno było o dwudziestu pięciu przypadkach porodów dzieci ze zdeformowanymi kończynami górnymi na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat. Czyżby widmo leku podobnego talidomidowi znów zawisło nad Europą? Francuska agencja ds. zdrowia publicznego nie wskazała jednoznacznie na przyczynę, która mogłaby wyjaśnić, skąd wzięły się te wady wrodzone. Jedna z najbardziej prawdopodobnych hipotez dotyczy chemicznych środków ochrony roślin, z którymi miałyby zetknąć się ciężarne, zwłaszcza, że jedynym punktem wspólnym w ich wywiadach medycznych było miejsce zamieszkania w pobliżu pól, na których uprawiano kukurydzę. Opinia publiczna i środowiska medyczne nadal czekają na odpowiedź.

Ściśle mówiąc, przez lata naukowcom nie udawało się ustalić, w jaki sposób talidomid zaburzał prawidłowy rozwój płodu. Dziś wiadomo już, że przenikał przez łożysko i dostawał się do rozwijającego się organizmu hamując procesy tworzenia się naczyń krwionośnych. Deformacje powstałe z tego powodu są różne u różnych osób; dotyczą wszystkich lub np. tylko dwóch kończyn, bądź wyłącznie narządów wewnętrznych. Wszystko zależało bowiem od tego, w którym tygodniu ciąży kobiety sięgały po kontrowersyjny preparat.

Choć do niedawna trudno byłoby się tego spodziewać, wygląda na to, że talidomid nie zapisze się na kartach historii medycyny jednoznacznie negatywnie. Naukowcy odkryli, że jest pomocny w leczeniu nietypowego nowotworu - szpiczaka mnogiego i to przez wzgląd na wspomniane wyżej właściwości - może zablokować proces powstawania nowych naczyń krwionośnych, przez co komórki rakowe przestają otrzymywać substancje odżywcze wspierające ich wzrost. Taka terapia odbywa się jednak pod bezwzględną kontrolą klinicystów; pacjenci nie zaopatrują się w lek na własną rękę. Nie jest wykluczone, że w niedalekiej przyszłości specyfik ten wspomoże też terapię osób zarażonych wirusem HIV.

Talidomid a sprawa polska

Czy są wśród nas polskie ofiary talidomidu? Okazuje się, że tak. Bez wątpienia jedną z nich jest pan Adam Żurawski z Warszawy. Mężczyzna został bohaterem obszernego reportażu "Jest nas więcej bez rąk" opublikowanego w Dużym Formacie. Czytamy tam, że on sam dobrze wie, że nie jest jedynym - pamięta z czasów szkolnych dziewczynkę o imieniu Lucyna, której ręce przypominały jego własne (pan Adam uczęszczał do placówki dedykowanej dzieciom z niepełnosprawnością narządu ruchu w Policach) i przyznał, że udało mu się dotrzeć do kilku osób z podobnymi wadami, które nigdy wcześniej nie łączyły swojej inności z talidomidem. A przecież taki związek jest całkiem prawdopodobny.

Pan Adam uchodzi za osobę, która przeciera szlaki innym polskim ofiarom niesławnego medykamentu i robi to wspólnie z kancelarią reprezentującą jego interesy. Ale łatwo nie jest - według oficjalnego stanowiska Chemie Grünenthal Polacy dotknięci fokomelią nie mogą być pokrzywdzeni przez talidomid, bo ten nie był sprzedawany w PRL pod żadną postacią. Widocznie koncern nie bierze pod uwagę, że Contergan mógł bez problemu zostać zakupiony w RFN i przywieziony do Polski. Niestety, sądowe batalie z Chemie Grünenthal (a także z Distillers) nie należą do najłatwiejszych, o czym przekonało się wiele osób pragnących dochodzić swoich praw. Walka z koncernem o odszkodowanie może ciągnąć się latami, zresztą stać go na najlepszych w branży adwokatów, którzy staną na głowie, by obalić argumenty oskarżyciela. W Niemczech, w Wielkiej Brytanii i w innych krajach "talidomerzy" (jak sami o sobie mówią) zakładają stowarzyszenia, bo dobrze wiedzą, że w grupie są bardziej widoczni, a ich argumenty mają większą siłę przebicia. Wielu z nich, po licznych perturbacjach, finalnie udało się wywalczyć odszkodowania i dożywotnie renty. Pozostaje mieć nadzieję, że także polskie ofiary talidomidu doczekają sprawiedliwości. Swoją drogą w Polsce osoby niepełnosprawne mogą tylko pomarzyć np. o rozwiązaniach na wzór skandynawski, zakładających m.in. wysokie dofinansowanie całkowitego przystosowania mieszkania do potrzeb lokatora. 

Kierownictwo Chemie Grünenthal latami nie zrobiło niczego, by wesprzeć poszkodowanych przez talidomid i było głuche na propozycje rozmów. Na przeprosiny skierowane do ofiar zdecydowano się w 2012 roku, pół wieku za późno.

- Prosimy, abyście uznali nasze długie milczenie za oznakę szoku, jaki wywołał w nas wasz los - zaapelował Harald Stock, aktualny dyrektor koncernu.

- Prosimy też o wybaczenie, że przez niemal pięćdziesiąt lat nie znaleźliśmy żadnego sposobu, aby dotrzeć do was, jak jednostki ludzkie do jednostek ludzkich. A zamiast tego - milczeliśmy - kontynuował podczas ceremonii odsłonięcia odlanego z brązu pomnika przedstawiającego dziecko pozbawione kończyn.

"Hańba" - podsumował te kuriozalne przeprosiny Freddie Astbury, przewodniczący organizacji Thalidomide UK. Mężczyzna ten sam urodził się bez rąk i nóg - jego matka w czasie ciąży zażywała bowiem talidomid. Jego zdaniem "talidomerzy" nie potrzebują niewczesnych przeprosin, a realnej, konkretnej pomocy i odszkodowań za doznane krzywdy. Jest tajemnicą poliszynela, że są osoby, które wywalczyły kilkumilionowe zadośćuczynienia. Żadne pieniądze nie zwrócą zdrowia i pełnej sprawności, ale dzięki takim kwotom na rachunkach bankowych będą mogli przystosować mieszkania do własnych potrzeb, zakupić nowoczesne protezy, zapewnić sobie opiekę, słowem, spokojniej patrzeć w przyszłość.

Nikt nie jest doskonały

Niemiecki reżyser, Niko von Glasow stworzył niezwykły film dokumentalny "NoBody’s Perfect" prezentujący sylwetki osób, które, podobnie jak on, są ofiarami talidomidu. Dokument prezentuje ich sylwetki również bardzo dosłownie - mężczyzna odbywa na ekranie serię rozmów z innymi "talidomerami", w tym ze znanym aktorem, Matem Fraserem, przy okazji namawiając swoich rozmówców na... udział w rozbieranej sesji fotograficznej. Dla niektórych był to kolejny krok ku większej samoakceptacji, dla wszystkich zaś - zdjęcia stanowiły sposób na zwrócenie uwagi na problem.

Efekty odważnej, ale i wysmakowanej sesji zostały zaprezentowane w miejscu publicznym - przechodnie komentowali je w różny sposób, ale na szczęście większość głosów było głosami aprobaty. Niko von Glasow poszedł jeszcze dalej i zdjęcie prezentujące w całej okazałości jego nagie ciało i zdeformowane ręce zaniósł pod bramę siedziby koncernu farmaceutycznego Chemie Grünenthal w Stolberg. Wcześniej kilkakrotnie próbował porozmawiać z przedstawicielami firmy - bezskutecznie. Wspólnie z ekipą filmową zaczekał na chodniku, by móc śledzić poczynania pracowników koncernu. Ci wyraźnie skonsternowani koniec końców zabrali ów portret z ulicy i zanieśli do okazałego budynku Grünenthala, co z satysfakcją obserwował Niko:

- Mam nadzieję, że powieszą go sobie w hallu.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy