Reklama

Recepta na udane ojcostwo

Świat przez dwadzieścia minut da sobie radę bez nas, nasze dziecko może już nie - mówi dr Tomasz Grzyb z wrocławskiego oddziału Uniwersytetu SWPS. Podczas konferencji "Mężczyzna 3.0 Syn – Partner – Rodzic", zorganizowanej przez Instytut PWN, prowadził doskonale odebraną prezentację pokazującą rolę współczesnego ojca z perspektywy psychologii.

Adam Wieczorek, Interia.pl: Jak ojcowie mogą spędzać więcej czasu z dziećmi?

Dr Tomasz Grzyb: Przede wszystkim chcąc spędzać ten czas. Uważam, że problem bierze się stąd, że jesteśmy potwornie zabiegani i mamy mnóstwo zajęć. Nie możemy tego jednak traktować jako wymówki. Usprawiedliwienie, że zarabiamy na dom i jesteśmy w pracy, nie oznacza, że nasze obowiązki jako ojca stają się mniejsze. Nie! Jeśli dziecko zadaje pytanie czy się z nim pobawimy, czy pogramy w piłkę, to stajemy się mistrzami w przesuwaniu tego na "za chwilę", "później" i "jak będzie więcej czasu". Problem polega na tym, że dziecko szybko się uczy, że ma więcej nie pytać. Jeśli jest cały czas odsuwane na bok, to uczy się, że nie warto pytać, że za każdym razem zostanie odtrącone. Musimy sobie uświadomić, że to pytanie jest tylko tu i teraz. Ten moment rozwojowy dziecka jest w tej chwili i nie będzie potem szansy, żeby to odwrócić. Jeżeli nie oddamy projektu, raportu czy tekstu to nie oddamy. Będziemy mieć jakiś problem w pracy, nie zarobimy więcej, może zdarzy się coś innego, ale z perspektywy małego dziecka to jest mało istotne. Ono potrzebuje kontaktu z nami tu, w tej chwili. Później już tego nie będzie. 

Reklama

Zauważyłem, że mocno demonizuje się wpływ internetu i gier wideo na psychikę dziecka. Czy spędzanie wspólnego czasu z dzieckiem może polegać na tym, że gramy razem w grę?

- Oczywiście, ale gdy jesteśmy obok siebie. Gdy gramy razem w grę, patrzymy w jeden ekran, a nie gramy po sieci. Czyli spędzamy razem czas. To nie powinna być dominująca forma spędzania czasu wolnego. Oczywiście gry są stworzone tak, by dawać nam szybką nagrodę, żeby w maksymalnie krótkim czasie otrzymywać pozytywne wzmocnienia. Kłopot polega na tym, że świat jest trochę bardziej skomplikowany. Żeby dostać coś sensownego, to trzeba się natrudzić i trzeba wyrobić w sobie zdolność odraczania gratyfikacji. Gry komputerowe dają ją natychmiast. Jeżeli dziecku nie idzie w szkole, ma kłopoty w relacjach z rówieśnikami, to zawsze może przyjść do domu i np. załatwić paru Niemców. To z całą pewnością pójdzie dobrze i otrzyma się za to nagrodę. W życiu jest trochę trudniej. Zatem grajmy z dziećmi, ale zachowujmy proporcje.

Jakie są idealne proporcje?

- To zależy od wieku dziecka. Są badania pokazują, że kontakt z ekranem do drugiego roku dziecka jest w ogóle niewskazany. Natomiast później powinno być go, w przypadku dzieci starszych, około godziny, ale tygodniowo. Dopiero w okolicach dziesiątego roku życia może to być godzina dziennie.

Czyli dając mojemu ośmioletniemu synowi godzinę dziennie ekranu przesadzam?

- Odrobinę pan przesadza, ale warto pamiętać, że to nie jest tylko tak, że dajemy dziecku wzmocnienia. Jest też cała masa negatywnych konsekwencji fizjologicznych. Pojawia się na przykład zespół suchej siatkówki, czyli problem z nawilżaniem oka, bo dzieci siedząc przed ekranem po prostu zapominają mrugać. Po drugie mamy problemy związane z budową dłoni. Zauważmy, że współczesny człowiek ma trochę inaczej ukształtowany kciuk. Do tej pory nie był przygotowany do wykonywania bardzo precyzyjnych ruchów. Jako dorośli mamy kłopot, gdy musimy pisać bardzo dużo. Później kciuk nas boli, natomiast nasze dzieci radzą sobie z tym znakomicie. Zagrożeń trochę jest i musimy o tym pamiętać. Nie demonizujmy ich jednak. W każdej sytuacji zadajmy sobie pytanie, czy nawet jeśli proporcje są zachwiane, to czy możemy zrobić coś, co je odrobinę wyrówna. Nie musi być tak, że od dziś koniec z ekranem i dziecko staje się Amiszem. 

Podczas wykładu podał pan ciekawy przykład reakcji społecznych, które następują w podobnych sytuacjach w rzeczywistości i w świecie wirtualnym. Obrażenie kogoś osobiście niesie poważniejsze konsekwencje, niż w sieci. Czy jesteśmy w stanie kontrolować zachowania społeczne naszych dzieci w sieci?

- Ponownie musimy pomyśleć o proporcjach. Pokazywać, że prawdziwe życie jest poza siecią. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to obrazoburczo, bo znacząca część naszych spraw przeniosła się do internetu, ale to nie może być tak, że ono jest w całości tam. Możemy stymulować dzieci, żeby podtrzymywały kontakty poza telefonami. Ciekawym przykładem tego, jak telefony mogą służyć socjalizacji, była gra Pokemon Go. Okazało się, że możemy integrować świat wirtualny i rzeczywisty. Przekonałem się, że w mojej dzielnicy jest mnóstwo dzieci, bo nagle zaczęły wychodzić z domu, żeby łapać Pokemony. Jest to obraz naszych czasów, gdzie nie widzimy dzieci, bo siedzą w domach, albo w szkole i dopiero jakaś gra potrafi je ruszyć na zewnątrz.

Mam odmienne wrażenie, bo na placach zabaw, na których bywam z synem, dzieci jest mnóstwo. Zastanawialiśmy się z innymi rodzicami, skąd biorą się te opowieści o dzieciach siedzących w domach, skoro widzimy coś przeciwnego.

- Może jest nadzieja. Chciałbym, aby zaobserwował pan pozytywny trend. Niestety w wielu osiedlach miejsca dla dzieci są ograniczane do minimum - jedna marna huśtawka i pół bujaczka. Wynika to z faktu, że buduje się ciasno, bez ładu i składu.

Wiemy, że powinniśmy ograniczyć dzieciom bodźce elektroniczne. To co mamy z nimi robić?

- Możemy robić całą masę rzeczy. Zauważmy, że nasi rodzice włączali dzieci, do prawie wszystkiego co robili. Dzieci od małego były za coś odpowiedzialne. Miały różne czynności, które musiały wykonać. Nie mówię tutaj o pracy, ale o wkładzie do układu społecznego, jakim jest rodzina. Są rodziny, gdzie dzieciom płaci się za wykonywanie pewnych czynności, np. wyniesienie śmieci czy posprzątanie pokoju. Uważam, że z perspektywy pedagogicznej nie ma gorszej rzeczy, jaką można było wymyślić. Płacenie za rzeczy, które dziecko powinno wykonać będąc częścią tej społeczności, jest pokazywaniem, że narzędziem wymiany jest pieniądz. W rodzinie nie może tak być. Narzędziem wymiany jest wspólna wartość, do której dążymy, a dziecko, w miarę swoich możliwości, powinno wnosić do niej jak najwięcej. 

- Pewnie, że jest z tym problem, zwłaszcza w przypadku nastolatków, które przeżywają okres buntu i zaangażowanie ich w cokolwiek jest trudne. Nie znaczy to jednak, że nie powinniśmy próbować. Podczas moich wykładów staram się pokazać pozytywne wzorce, ale nie jest to sprawdzony przepis na sukces, tylko przygotowanie gruntu pod porażki. Bo te muszą się pojawić. Jako rodzice miewamy chwile, gdy zastanawiamy się co takiego zrobiliśmy i gdzie popełniliśmy błąd, że dziecko zachowuje się tak, jak się zachowuje. Ale ono po prostu takie jest i będzie przejawiało różne zachowania. Trochę od nas zależy, na co temu dziecku pozwolimy.

Mówi pan o porażkach. Jak poradzić sobie z porażką w życiu dziecka? Jak nauczyć je radzić sobie z faktem, że nie zawsze można wygrać?

- Na pewno trzeba dziecku pozwolić przeżyć porażkę. Nie mówić, że nic się nie stało i wszystko będzie dobrze. Raczej pokazać dlaczego ta porażka nastąpiła i jaką lekcję można z tego wyciągnąć. Jedną z negatywnych reakcji dzieci na porażkę jest chęć do lokowania przyczyn niepowodzenia na zewnątrz. Na przykład, nie zadałem testu, bo pani się uwzięła, pytania były głupie, bo miałem tysiące innych rzeczy do roboty. Czyli stwierdzenie, że problemem nie było to, że ja się nie nauczyłem, tylko cała masa innych rzeczy. Tutaj powinniśmy interweniować, pokazywać, że jesteśmy odpowiedzialni za swoje porażki i ponosimy ich konsekwencje. Każdą z takich sytuacji, choć wiem, że to jest trudne, trzeba przepracować. Można pokazać skąd się wzięła, czego nas uczy i czego na przyszłość nie powinniśmy robić. Do tego trzeba zastrzec, że nie jest to gwarancja sukcesu. Kolejna porażka może się pojawić, bo takie jest życie. 

Podczas wykładów podaje pan przykład rozbieżności między deklaracjami o czasie spędzanym z dziećmi, a rzeczywistością. Okazuje się, że ojcowie spędzają z dziećmi tylko około 40 sekund dziennie. Jak mierzyć taki czas?

- Myślę, że nie powinniśmy się skupiać na mierzeniu czasu, a na jego jakości. Jest jedna prosta rada - jeśli jesteś z dzieckiem, to odłóż smartfona. Jak najdalej, żeby cię nie korcił. Jesteśmy tak przystosowani do tego, żeby wszystko sprawdzać, weryfikować, szukać i rozmawiać przy pomocy smartfona, że ignorujemy to, co jest dookoła nas w bezpośrednim otoczeniu. Pamiętam eksperyment przeprowadzony przez autorkę jednego z blogów parentingowych. Odłożyła smartfona na dwadzieścia minut i zaczęła liczyć ile razy dziecko spojrzało na nią podczas zabawy. Niby bawiło się samo, bo układało jakieś klocki, a ona siedziała obok. W tym czasie dziecko popatrzyło na nią prawie 60 razy. Podsumowała to ładnie, że gdyby miała ten telefon, to by tego nie zauważyła, a dziecko zauważyłoby, że nie poświęca mu uwagi. 

- Przecież dziecko co jakiś czas pyta czy to, co robi podoba się rodzicom. Odpowiadamy, że wszystko jest bardzo ładne, ale jesteśmy gdzie indziej, w tej skrzyneczce. Żeby nie było wątpliwości, ja także jestem w jakimś stopniu uzależniony od smartfona i nie mam przekonania, że wszyscy będziemy mogli to odrzucić. Nie o to chodzi. Po prostu powinniśmy sobie uświadomić ten problem. Zdajmy sobie sprawę, że będąc "w telefonie", nie jesteśmy z dzieckiem. Nic się nie stanie, jeśli na 20 minut odłożymy telefon i nie odbierzemy dwóch połączeń. Natomiast dużo się stanie, gdy dziecko zorientuje się, że nie ma sensu na ciebie patrzeć, bo i tak patrzysz w ekran. 

A ile czasu spędza pan ze swoimi dziećmi?

- Staram się spędzać go jak najwięcej, gdy jestem w domu. To trochę wytrych, a nie odpowiedź, ale w mojej pracy bywa, że nie ma mnie przez kilka dni w domu. Natomiast staram się, aby dzieci miały do mnie dostęp, gdy jesteśmy razem. Możemy razem gotować, jeździć na wycieczki itp. Nie jest tak, że nie używam wtedy smartfona, ale świadomość problemu, to już krok do sukcesu. Nie jest jego gwarancją, ale podstawą do opanowania pewnego zdrowego nawyku.

Recepta to odłożyć smartfona?

- Tak. Spróbujmy go odłożyć i przekonać się, że nic się nie stanie. Jeżeli chcemy być na czasie, to uświadommy sobie, że taki Rockefeller nie miał smartfona. Świat przez dwadzieścia minut da sobie radę bez nas, nasze dziecko może już nie.

***



Czy mianem "słabej płci" na pewno powinniśmy określać dziś kobiety? System edukacji promuje uczennice, kryzys rodziny i psychiczna nieobecność ojców pozbawia chłopców ważnego wzorca. Wirtualna rzeczywistość jest dla młodych mężczyzn substytutem relacji, pornografia nieudolnie zastępuje edukację seksualną. Czy kobiety, coraz śmielej realizujące swoje cele i osiągające sukcesy w wielu sferach życia, znajdują w dzisiejszych mężczyznach godnych siebie partnerów? Czy matki, ojcowie, partnerki, nauczyciele, i wreszcie sami mężczyźni, mogą przeciwdziałać upadkowi męskości? Gdzie ci mężczyźni to książka, którą Philip Zimbardo i Nikita Coulombe przygotowali specjalnie na rynek polski.

Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Naukowego PWN.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: psychologia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy