Reklama

Jak zostałam nianią Polaków?

Kiedyś straszono dzieci czarną wołgą, Babą-Jagą, czarnym ludem, potworami, a teraz... Supernianią.

Wiesz, że matki straszą tobą swoje dzieci?

Wiem.

Skąd?

- Bo robią to nawet przy mnie. Jechałam kiedyś windą w empiku, wsiadła kobieta z takim na oko czterolatkiem. Poznał mnie. Spojrzał na swoją mamę i powiedział przestraszony: "Mamusiu, kocham cię". Doskonale wiedział, kim ja jestem. Widocznie był straszony, że jak będzie niegrzeczny, to rodzice wezwą Supernianię.

- Kiedyś pewien ojciec, wskazując na mnie, powiedział do dziecka w sklepie: "Jak będziesz niegrzeczny, to ta pani cię zabierze". Więc podeszłam do niego i zapytałam, co będzie, jak rzeczywiście zabiorę dziecko. Zawstydził się strasznie i mnie przepraszał. Powiedziałam mu, żeby przeprosił dziecko, nie mnie.

Reklama

- Kiedyś straszono dzieci czarną wołgą, Babą-Jagą, czarnym ludem, potworami, a teraz Supernianią. To mnie podwójnie boli, bo ja nie toleruję tego, że rodzice straszą swoje dzieci czymkolwiek. A oni straszą mną.

- Chociaż mną już rzadziej. "Superniania" od dawna nie jest nadawana, dzieci mnie mniej kojarzą, szczególnie te najmłodsze. Dwu-, trzylatki nie wiedzą, kim jestem, bo niby skąd. Program wprawdzie wyszedł na DVD, ale to już nie ta "siła rażenia" co w telewizji. Znają mnie ośmio-, dziewięciolatki, ale one już tak się nie boją.

- Całe szczęście... Jednak kilka lat temu, kiedy jako maluchy widziały mnie w telewizji, bywałam dla nich straszakiem. Kiedyś pojechałam do przedszkola i niektóre dzieci nie chciały do mnie podejść. Miały taką traumę, że nawet wzroku na mnie nie podnosiły.

Trudno im się dziwić, nawet dorośli dostawali gęsiej skórki, kiedy oglądali te rozdzierające sceny histerii kilkulatków. Nie żałujesz, że wzięłaś udział w programie, po którym dzieci uciekają na twój widok?

- To nie przez program uciekają. Nie budowaliśmy w nim takiego wizerunku Superniani, żeby się mnie bać. Może poza rodzicami, oni mogli, ale ja zawsze powtarzam, że rodzice mnie nie interesują, dla mnie jest ważne dziecko. Wielokrotnie potem oglądałam ten program na płytach i tam nie było żadnego elementu, który sam z siebie byłby straszny. Ja się uśmiechałam, była muzyczka, owszem były płaczące dzieci, ale nie płakały przeze mnie.

- To najczęściej rodzice byli w złych relacjach z dziećmi i zachowanie dzieci było konsekwencją tego stanu. Obejrzałam kilkakrotnie odcinki, które były najmocniejsze, do których ludzie najczęściej wracają w rozmowach, i z całą pewnością mogę powiedzieć, że nie ma tam nic, co mogłoby przestraszyć dzieci. Oczywiście należy także pamiętać o tym, że Superniania nie jest programem dla dzieci. Nie powinny więc go oglądać.

- Jeśli zaś się mnie boją, to dlatego, że rodzice je mną straszą. Bardzo długo byłam batem na niegrzeczne dzieci. Wiem to, bo teraz często odwiedzam szkoły i kiedy wchodzę do grup dzieci, które podczas emisji programu miały dwa, trzy lata, pytam, czy kogoś straszono Supernianią? I często podnoszą się ręce.

Jednak sam program był krytykowany przez psychologów. Nie zostawili na nim suchej nitki. Uważali, że jest nieetyczny, bo nikt nie pyta dziecka o zdanie, czy chce być pokazywane w telewizji i to w niekorzystny dla siebie sposób.

- Doprowadza mnie do furii, kiedy ktoś mówi o czymś, o czym nie ma zielonego pojęcia. Ceniony przeze mnie psycholog Wojciech Eichelberger napisał wtedy gdzieś, że nie wolno robić takich rzeczy jak ten program, bo on krzywdzi dzieci. Tyle że napisał to, zanim jeszcze "Superniania" pojawiła się w telewizji.

- Dopiero zaczynaliśmy kręcić, a program był emitowany pół roku później. Spotkałam się z Wojtkiem Eichelbergerem, kiedy już go obejrzał, przyznał, że nie miał wtedy racji. Dostałam bardzo dobre recenzje, i to od osób, które są dla mnie autorytetami. Nikt nie krytykował mnie wprost. Raz mi ktoś zarzucił, że stosuję przemoc wobec dzieci. A to nie jest przemoc, ale przymus.

- Tak, stosuję metody behawioralne. Jak ktoś nie jest behawiorystą, będzie protestował. Ale to nie znaczy, że jestem złym psychologiem. Poza tym nie zawsze je stosuję, bo nie wykorzystuję za każdym razem jednej i tej samej teorii. Można powiedzieć, że jestem eklektycznym psychologiem, zbieram to, co mi pasuje. Biorę trochę z tej, trochę z innej książki i robię z tego zupę. Najważniejsze, żeby działało.

- Mnie uwagi krytyków, zwłaszcza takich, którzy nie mają wiedzy z zakresu psychologii rozwoju człowieka, szczerze mówiąc, średnio interesują. Dostaję informacje od rodzin, że im pomogłam, i to jest dla mnie ważne. I wcale mnie środowisko nie wyklęło. Będę teraz miała wykłady z psychologii na Wydziale Pedagogiki Wyższej Szkoły Pedagogicznej TWP w Warszawie. Gdybym była wyklęta, nikt by mi tego nie zaproponował. W dodatku słyszałam, że czasami na różnych poważnych zajęciach pokazywane są fragmenty "Superniani", żeby zilustrować omawiane techniki czy metody wychowawcze.

Co skłoniło Eichelbergera do zmiany zdania na temat twojego programu?

- Koledzy zwrócili jego uwagę na to, że "oswoiłam" psychologię i ludzie przestali się jej bać. Niektórzy psychologowie wręcz cieszyli się z popularności "Superniani", bo dzięki programowi mieli więcej pracy, ludzie nagle zaczęli do nich przychodzić, aby rozwiązać problemy z dziećmi. Jednak inni koledzy narzekali, bo są zdania, że należy kultywować przekonanie, iż psychologia to nauka tajemna. Coś, czego się nie powinno popularyzować.

- Kiedy w 2011 roku dostałam nagrodę za najlepszą psychologiczną książkę popularnonaukową, powiedziałam, że odczarowałam trochę psychologię i trafiła ona pod strzechy. Jednak profesorowie, którzy byli na sali, średnia wieku 80 lat, nie byli do końca zadowoleni z tego, co mówię. Zdaniem wielu psychologia to nie jest nauka dla każdego, tylko wiedza elitarna, rodzaj szamaństwa. Że im bardziej teoria jest zawiła, tym lepiej.

- A książki popularnonaukowe to w ogóle gorszy gatunek publikacji. Dlatego to, co ja robię, bywa deprecjonowane przez środowiskową wierchuszkę. To oni robią ważne badania, piszą świetne książki... tylko niewielu poza nimi potrafi je zrozumieć i nikt po nie nie sięga, chyba że studenci, jeśli to ich podręczniki akademickie. A ja uważam, że po to pisze się książkę, żeby ktoś ją przeczytał, a nie żeby ją tylko napisać. Pełnię inną rolę. Nie tworzę nauki, bo tego nie umiem, ale czytam ich książki ze zrozumieniem i tłumaczę je ludziom.

Jest jeszcze sprawa dzieci. To rodzice decydowali o tym, czy one wystąpią w programie. A one - nie. A to właśnie one były pokazywane w kompromitujących okolicznościach.

- Nieprawda. Dzieci miały prawo odmówić. I zdarzało się, że odmawiały. Na przykład pewna jedenastoletnia dziewczynka powiedziała, że nie chce. I myśmy to respektowali. Poinformowaliśmy tylko widzów, że jest jeszcze starsza siostra, ale ona nie bierze udziału w programie. Mieliśmy też siedemnastolatka, który też powiedział, że nie chce, i siedział dwa tygodnie zamknięty w pokoju. Raz przyszedł tylko się ukłonić.

- Dziecko ma prawo odmówić. Zdarzył się też ojciec, który nie chciał się pokazywać, twierdząc, że ten program to fanaberia żony. W końcu się jednak pojawił, robił to w ten sposób, że przychodził, rzucał ostentacyjnie zakupy i demonstrował, że jest na "nie". Oczywiście nie pytaliśmy o zdanie dzieci paromiesięcznych, czy nawet kilkulatków, bo są za małe, żeby je o to pytać, ale z siedmiolatkami już rozmawialiśmy i większość z nich była chętna.

- Tłumaczyłam im, że pokażemy nie tylko fajne rzeczy z ich życia, ale też jak będą niegrzeczne. Prawda, że mimo to one nie miały świadomości, co będzie pokazywane i jak, dlatego pilnowaliśmy, żeby nie były to sytuacje, które by mogły te dzieci skrzywdzić. Mieliśmy je pod ochroną, wycinaliśmy to, co mogłoby im zaszkodzić, na przykład przypadki onanizmu dziecięcego.

- Trzeba pamiętać, że one żyją w jakimś swoim środowisku, w szkole, w przedszkolu. Mogłam o tym porozmawiać z matką, powiedzieć jej, że w tym wieku takie rzeczy się zdarzają, ale wtedy nie mogłam tego pokazać. Mogłam pokazać, że dziecko uderza matkę, ale potem rozmawiałam o tym z dzieckiem, z matką i puenta była taka, że tego nie wolno robić.

- W odcinkach są skróty wynikające z oczywistych wymogów montażu, ale uważam, że wykonałam ogromną robotę, bo gdyby pokazać widzom wszystkie godziny nagrania, toby się poważnie zdziwili. Po dwóch dniach obecności kamery w domu ludzie oswajali się z nią, zapominali o niej, nie mieli już żadnych oporów. A my nie chcieliśmy pokazywać pewnych rzeczy, strasznych awantur, tego, jak rodzice potrafią do siebie mówić.

- Mogliśmy dać w odcinku początek awantury, żeby było widać, że się kłócą, ale nie to, co się działo dalej. To byłoby nieetyczne. Monitorowałam też, czy po emisji programu dzieci nie mają jakichś nieprzyjemności w szkole, ale okazywało się zazwyczaj, że działo się wręcz przeciwnie i stawały się niemal gwiazdami. To też nie jest najlepsze, ale już wolę, żeby były gwiazdami niż żeby ktoś miał im dokuczać.

- Czasami się zdarzało, że ktoś w szkole dziecku wygarnął: "Siedziałeś na karnym jeżyku". Mówiłam mu wtedy, żeby odpowiedział: "Widzisz, ja siedziałem, a ty nie" i przekuł wadę w zaletę. Dlatego gdyby ktoś powiedział mi wprost, że program był nieetyczny, tobym zapytała, w którym momencie. Oczywiście, nie twierdzę, że nie było wpadek. Zdarzało się na przykład, że matka uderzyła dziecko w twarz. Musieliśmy to pokazać, ale po tym była rozmowa i musiałam to jakoś skomentować. Naprawdę bardzo się staraliśmy.

- Jestem profesjonalistką, nikt mi nie może powiedzieć, że zrobiłam krzywdę dziecku. Dla mnie najważniejsze jest dobro dzieci, dlatego tak szybko się z nimi dogadywałam. Natychmiast wiedziały, że jestem po ich stronie.

- Nawet jak chłopcy kopali, gryźli, pluli, ubliżali rodzicom, to ze mną wchodzili w relację jak z dobrą ciocią. Potrafili przyjść i przytulić się do mnie, a nie do mamy. Kiedy wchodziłam do tych domów, to pierwszą najważniejszą rzeczą było dla mnie zaprzyjaźnić się z dzieckiem, bawić się z nim, rozmawiać. I ono widziało, że jestem żywo zainteresowana jego sprawami, jego życiem. Ufały mi.

Dzieci były przygotowywane na twoje przyjście?

- W pierwszej serii jeszcze nie wiedziały, co to za program. W drugiej i trzeciej serii już wiedziały, że Superniania przyjedzie. Jedne się witały, inne nie chciały mi podać ręki, jak Adaś w Działoszycach. Musiałam je wtedy ze sobą oswoić.

Czego się bały?

- Wspomniany Adaś został nastraszony przez dziadka, że go zabiorę. Musiałam wyjaśniać, że nie przyszłam go zabrać, tylko zrobić coś, żeby mamie było fajnie, jemu było fajnie, i dziadkowi też. Gdy wyjeżdżałam, siedział na moich kolanach przyklejony i płakał, żebym została. Inny chłopiec, Oskar, adehadowiec z Kórnika, dzwonił do zoo, żeby zabrali Supernianię, wysyłał mnie na księżyc. A teraz jestem jego ciocią, pisze do mnie listy. Byłam na ślubie jego mamy. Kilka takich przyjaźni z dziećmi zostało.

Zdarzało się, że rodzice żałowali, że zgłosili się do was, bo spodziewali się czegoś innego, albo nie uświadamiali sobie, co to znaczy pokazywać swoje życie w telewizji?

- Myślę, że oni nie do końca zdawali sobie sprawę, że to będzie oglądała cała Polska. Jednak nie to było głównym problemem. Oni często czuli się rozczarowani, bo wydawało im się, że przyjadę, rozpylę magiczny pył i w rodzinie od tej pory będzie wszystko w porządku. A tu nic z tych rzeczy, kochani. To jest ciężka praca.

- To nie jest tak, że przyjadę, coś zrobię, coś powiem, a następnego dnia już będziecie szczęśliwi. Pokazywałam, co mogą zrobić, żeby się poprawiło, a oni musieli zapracować na to, żeby tak się stało. Pokazywałam im różne sztuczki, na które dzieci się łapią jak na lep. Żartowanie, wygłupianie się, chwalenie dziecka. Rodzice obserwowali to, a potem byli zdumieni: Jak to, oni teraz mają robić to samo? Jednak na pewno nie żałowali, że wzięli udział w programie, bo przeważnie uważali, że to jest fantastyczna przygoda, może nawet najlepsza w ich życiu.

- Z wieloma z nich jeszcze długo po programie utrzymywałam kontakt i czasami mi mówili, że byli gdzieś nad morzem i jakaś pani podchodzi i mówi: "Znam panią, pani występowała w "Superniani"". Bo oni także stawali się popularni. Często przyjeżdżały do nich lokalne gazety, żeby robić z nimi wywiady, bo to był szalenie popularny program.

Nie mieli do ciebie żalu, kiedy im uświadamiałaś, że zachowanie ich dzieci wynika z błędów, które oni sami popełnili?

- Starałam się, żeby oni sami to sobie uświadamiali. Nie chciałam reakcji typu: ona się wtrąca. Chodziło mi o to, żeby nie mieli do mnie pretensji, że im coś narzuciłam. I tak prowadziłam rozmowy z nimi, żeby dochodzili do sedna sami. Oczywiście nie wszystkim to się udawało i wtedy musiałam im powiedzieć, to były trudne rozmowy. Waliłam prosto z mostu. Robili mi wyrzuty: "Jak ty możesz tak mi powiedzieć?". "A jak ty możesz tak robić swojemu dziecku?".

- Wtedy były histeryczne płacze na wizji. Ale mnie w takich wypadkach nie do końca interesowały emocje rodziców, bo to są już osoby dorosłe. Ja z rodzicami mogę rozmawiać otwartym tekstem. Dziecko zachowuje się tak, a nie inaczej, bije, krzyczy, nie dlatego, że się takie urodziło. To twój błąd w wychowaniu. Niektóre matki płakały, bo miały poczucie winy. Co prawda później zdejmowałam z nich to poczucie winy, ale one też musiały się czegoś nauczyć, a ja jestem zwolenniczką metody szokowej. Staram się oczywiście, aby nie skrzywdzić tej osoby, żeby jej się świat nie zawalił, ale ważne jest dla mnie, żeby ona coś zrozumiała.

- Że na przykład nie może przenosić na dziecko tego, że była źle traktowana w życiu, że ma męża łobuza albo szefa psychopatę. Czasem w ferworze walki chlapnęłam: "Jesteś głupia i mnie denerwujesz", ale to nie szło na wizji. Potrafię przeprosić za "szybki język".

- Kiedy się wchodzi w tak bliskie relacje z ludźmi, czasem zapomina się o roli psychologa. Często przegadywałyśmy z matkami całe noce jak koleżanki. Ten pierwiastek ludzki, który ze mnie wychodził podczas rozmów, pomagał im. Widziały, że nie jestem panią z programu, tylko babą, która jak trzeba, to opierniczy, a jak trzeba, to przytuli, a jak trzeba, to się z nią popłacze. Tyle że to nie był element mojej taktyki, ja po prostu taka jestem.

- Mimo to zdarzało się, że po emisji odbierałam od matek telefony z pretensjami. "Nie wiedziałam, że pokażecie, jak powiedziałam do dziecka "ty idioto", mam teraz przykrości w pracy". Albo: "Koleżanki mi powiedziały, że krzycząc na dziecko, miałam taką minę, jakbym chciała je zabić". Odpowiadałam: "Bo miałaś taką minę. Do kogo masz o to pretensję? Do mnie?".

- W jednym z odcinków mama uderzyła dziecko w twarz i myśmy to pokazali. Miała po tym nieprzyjemności w pracy i ja się temu nie dziwię. Trzeba było nie bić. Tylko że dla niej nie było złe to, że uderzyła dziecko, tylko to, że znajomi to widzieli. Jednak z wieloma rodzinami żegnałam się w przyjaźni. Do kilku nadal jeździmy z mężem towarzysko na kawę. Nie mają powodów, żeby mieć do mnie pretensję. Nikogo nie skrzywdziłam, wielu pomogłam.

- Mam wiedzę i intuicję, która mnie na ogół nie zawodzi. Zdarzało się, że popełniałam błędy i początkowo widziałam problem nie w tym miejscu, gdzie w rzeczywistości tkwił, ale to dlatego, że rodzice chcieli, żebym właśnie tak to widziała. Podczas dokumentacji kierowali uwagę nie na to, na co należało. Na tej podstawie robiłam sobie plan, jak będziemy pracować, a potem jechałam do rodziny i cały plan brał w łeb.

Fragment książki: "Jak zostałam nianią Polaków"

Rozmawiała: Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin

Wydawnictwo Czerwone i Czarne

Autor: Dorota Zawadzka

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy