Reklama

Macierzyństwo nie wniosło szczęścia do mojego życia

Z matkami to jest tak, że co nie zrobią, to źle. W dodatku nawet robiąc cały czas swoje, jednego dnia posądzane są o bezstresowe wychowanie, a następnego o zaniedbanie i niczym nie uzasadnioną brutalność.

Ja pewnie też daleka jestem od archetypowego wzorca idealnej matki. Kiedy mój syn się urodził, był bardzo fajny, ale nie miałam poczucia miłości od pierwszego wejrzenia. Bardzo lubiłam dzieci, ale nie bardzo czułam, że to świeżo urodzone, to moje własne dziecko. Wydawało mi się, że zajmowanie się nim nie różni się drastycznie od pielęgnowania innych małych dzieci, z którymi miałam do czynienia wcześniej.

Wydaje mi się też, że moje życie, gdybym nie była mamą, byłoby równie ciekawe i wartościowe, choć na pewno inne. Macierzyństwo nie wniosło sensu i szczęścia do mojego życia, bo było ono sensowne i szczęśliwe już wcześniej. Nigdy nie czułam porządnej tęsknoty za moim dzieckiem.

Reklama

Kiedy, mając dwa lata, mój syn pojechał w gości do babci na dwa dni, były to najmilsze dni w naszym życiu od dość dawna, można było iść na długi spacer, nie dostosowując tempa do możliwości małych nóżek i wrócić jeszcze później niż zwykle. Nie zrobiło mi się smutno, kiedy wróciliśmy do pustego mieszkania i nie miałam żadnych kłopotów z zaśnięciem. Prawdę mówiąc, pierwszy raz od dwóch lat spałam tak mocnym i długim snem.

Podobnie było wtedy, kiedy parę miesięcy później wyjechał na dwa tygodnie. Gdy mój syn w wieku ponad dwóch lat powiedział, że jest już za duży na mleko mamy, nie było mi smutno. Nie domagałam się, żeby jeszcze trochę spróbował i nie zraziło mnie to, kiedy obudził się w środku nocy drąc się wniebogłosy, ale twardo obstawał przy swoim: mleko już nie.

Kiedy mój syn spał jeszcze ze mną, nie miałam problemów ze spaniem (tak, tak, należę do tych, którzy się przyznają, że dzieci śpią z nimi), ale dzień, kiedy mogłam po uśpieniu go, przenieść się do innego łóżka był raczej dniem, który przyjęłam z radością. Podobnie jak ten, kiedy powiedział mi przed zaśnięciem: nie dotykaj mnie, idź sobie.

Muszę też się przyznać, że wcale nie śmieszą mnie dowcipy w stylu: jak mój synuś będzie miał brzydką dziewczynę, która na niego nie zasługuje, to jej do domu nie wpuszczę. Albo w wydaniu męsko-ojcowskim: już jestem zazdrosny o chłopaków mojej córki. Ja nie jestem zazdrosna. Ani o chłopaków, ani o dziewczyny, ani o babcię... ani o to, że lepiej gotuje, ani o to, że ma więcej czasu i podobno nie krzyczy.

Nie mam też żadnego problemu z tym, że mój syn ma czasem ochotę spędzać czas u babci. Nigdy nie mówię, żeby został, kiedy ma ochotę iść. Jeśli nie przekonałam jeszcze kogoś jak niedobra ze mnie matka, to przyznam się jeszcze, że moje dziecko często dostaje jeść dopiero jak zawoła, a lekko ubrane chodzi dopóki nie zmarznie.

Wchodzi na murki i płoty, a na przerażone krzyki: spadnie to dziecko! przeziębi się to dziecko! najczęściej odpowiadam: niestety nie ma szans. Zamiast zabawek dość często kupuję mu byle jakie sprzęty domowego użytku (komplet plastikowych noży na wycieczki za miasto, drewniane szczypce do wyciągania ogórków z beczki, spinacze do suszenia prania - wedle życzenia), jeśli oczywiście nie wystarczą mu śmieci i makulatura.

Tylko papier do ksero i taśma klejąca jest bez ograniczeń. Tak to, będąc nie za dobrą matką, wychowuję moje dziecko w duchu rodzicielstwa bliskości, któremu często zarzuca się, że jest wychowaniem bezstresowym (czy wspomniałam już, że matki wychowują swoje dzieci w ten sposób, bo sprawia im przyjemność uzależnianie dzieci od siebie?

A że to matki niewolnice, które dorobek wielu pokoleń wyzwolonych feministek złożyły na ołtarzu matczynych wyrzeczeń?) i w dodatku jeszcze radzę innym rodzicom, jak oni mają postępować ze swoimi dziećmi. Ja stresuję moje dziecko i to na całego. Jak pyta, czy będzie bolało, mówię mu zgodnie z prawdą, że tak. Jak mamy jechać na wycieczkę, to nie udaję do ostatniej chwili, że nic o tym nie wiem, żeby się dziecko nie denerwowało.

Jak na coś nie mam siły i ochoty, to mówię mu, że nie mam siły i ochoty. A jak złości się i płacze, to nie drżę z przerażenia, tylko mówię: złościsz się, płaczesz - chodź tu, popłacz sobie. A teraz, coraz częściej nic nie robię dopóki nie zacznie wołać mnie do siebie. A jak już zawoła? To nie ratuję. Mówię: widzę, że się złościsz, widzę, że ci smutno.

Popsuła się zabawka? To rzeczywiście jesteś zmartwiony. Kolega cię walnął? Mi też by było przykro. Krew się nie leje? Powiedz, że cię bolało. Zapomniałam jeszcze dodać, że nie chwalę i nie nagradzam. Jestem zimną matką, która, jak dziecko pokazuje obrazek, mówi: widzę, że narysowałeś sobie coś. Ewentualnie: a jak na to wpadłeś?

Ale, jak to już wspomniałam, każda matka jest zła, więc wystarczy mi to: "kocham cię mamusiu", które, bez żadnego proszenia, słyszę często do ucha.

Agnieszka Stein

Psycholog. Pracowała w Domu Dziecka, ośrodku dla ofiar przemocy. Obecnie współpracuje z przedszkolami i gimnazjum oraz pisze artykuły dotyczące troskliwego rodzicielstwa, między innymi na stronę www.dzikie-dzieci.pl, której jest współtwórcą.

WIEM jak działają dzieci
Dowiedz się więcej na temat: rodzicielstwo | wychowanie | wychowanie bezstresowe | dziecko
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy