Reklama

Kościół i wykształcone kobiety po 30-stce

Wykształcone, dużo chcą od życia. To jednak nie znaczy, że sobie w nim radzą. Z problemem chciałyby iść do Kościoła. Ale są tam nierozumiane, bo żyją inaczej, niż każe doktryna. Bo – nie daj, Boże! – związek bez ślubu albo antykoncepcja. Nowoczesne kobiety to dla Kościoła „kłopot”, przyznaje ksiądz Jacek Prusak, jezuita i psychoterapeuta. Mówi jednak, że księża powinni za kobietami nadążać.

Twój Styl: Wykształcona katoliczka z masą wątpliwości w sprawach wiary. Kościół ma dla niej propozycje?

Jacek Prusak: - Na pewno. Ale trzeba przyznać, że wykształcone kobiety 30 plus to dla Kościoła „kłopot”. Ich rola się zmienia i Kościół musi sobie z tym poradzić. A statystyki niepokoją. Tuż po przełomie ustrojowym widać było taki trend: młodzi ludzie, którzy szli na studia, tracili kontakt z Kościołem, ale kiedy zakładali rodziny, wracali.

- I szybciej robiły to kobiety, bo to one brały na siebie obowiązek „socjalizacji religijnej”. Pojawiały się dzieci, które trzeba było ochrzcić, wysłać na katechezę, do komunii. Teraz obserwujemy nowe zjawisko: po tej „przerwie” wracają mężczyźni, a kobiety nie.

Reklama

Dlaczego?

- Po pierwsze właśnie dlatego, że Kościół nie nadąża za kobietami. W ten sposób do siebie zniechęca. Po drugie, jeśli kobieta już przyjdzie do Kościoła, czuje się w nim atakowana.

Polka jest samodzielna, chce się wyłamać z szablonu matki i pani domu. Dlaczego w tym wydaniu jest dla Kościoła problematyczna?

- Większość księży, zwłaszcza starszych, jest przyzwyczajona do innych kobiet w Kościele. Kiedy byli w seminarium, zaczynali praktykę w parafiach, w Polsce panował patriarchat, kariera i sukces były przeznaczone dla mężczyzn. Wszystko to w ciągu ostatnich 25 lat się zmieniło, tymczasem księża, myśląc o kobiecie, wciąż wyobrażają sobie swoje matki i siostry.

Nie zauważają współczesnych kobiet?

- Raczej się ich boją. Nie mogą nie dostrzegać zmian, np. tego, że dziś rozpada się prawie połowa małżeństw zawartych w kościele. Księża tłumaczą to sobie niefortunnymi zmianami ról społecznych, a to przecież głównie kobiety wywołują te zmiany.

- Jeden z biskupów powtarza, że przez emancypację rodzi się coraz mniej dzieci, a wiele z tych, które przychodzą na świat, jest wychowywanych w rozbitych lub patchworkowych rodzinach. Księża uważają, że nie są to pozytywne zmiany, a wiążą je z rosnącą siłą kobiet.

Ale chyba Kościół miał czas się z nią oswoić? Nie może przecież bagatelizować zmian, choćby z szacunku dla kobiet, które jednak wciąż wypełniają kościoły.

- Oczywiście, 80 procent wiernych mszy i ponad 80 procent angażujących się w ruchy przyparafialne to kobiety. Bez nich nie byłoby Kościoła. Trzeba to rozumieć. W USA Kościół katolicki przebija wszystkie instytucje publiczne, łącznie z Białym Domem, w promowaniu kobiet na wysokie stanowiska. A my mamy olbrzymi Kościół, którym rządzą tylko mężczyźni. Wiąże się to z nowym zjawiskiem – radykalnym spadkiem powołań do zakonów żeńskich. Statystyki mówią, że nasze klasztory się wyludniają.

Dlaczego tak jest?

- Bo jeszcze niedawno bycie zakonnicą w polskich realiach oznaczało bycie służącą proboszcza. Siostry pełniły najgorsze posługi w kuchni, pralni, zakrystii. Dziś ewentualne kandydatki nie chcą być osobami niższej kategorii. Ich traktowanie się zmienia, ale powoli. Podoba mi się powiedzenie kardynała Reinharda Marxa, bliskiego współpracownika papieża.

- Zadano mu pytanie, czy Kościół będzie zmieniał nastawienie do kobiet. Kardynał odpowiedział, że papież bardzo chce widzieć ich więcej na ważnych stanowiskach, i użył ładnej metafory: „Proszę jednak pamiętać, że schody myje się od góry, nie od dołu”. Czyli, że trzeba czasu, by mężczyźni rządzący Kościołem zrobili wokół siebie przestrzeń.

Gdy w czasie kolędy ksiądz namawiał naszych synów na wstąpienie w szeregi ministrantów, zapytałam o dziewczynki. Widzieliśmy je w tej roli w polskim kościele w Kopenhadze. Był skonfundowany. Tu nie chcemy dziewczyn w służbie Kościoła?

- Starzy księża uważają, że wśród ministrantów są potencjalni duchowni. A co się stanie, gdy pojawią się ministrantki? Księża mylnie sądzą, że będzie to osłabiało wydźwięk powołania. Boją się też, że bardziej poukładane i sumienne dziewczyny postawione obok chłopców nie tylko pozbawią ich przywileju, ale też wbiją w kompleksy. A przez to jednemu czy drugiemu może przejść ochota na zostanie księdzem. Stąd opór.

Nie jestem feministką, ale coś mi się w środku gotuje...

- To się zmieni, kwestia czasu. Choć tak naprawdę chodzi o poważniejszy lęk przed rosnącą rolą kobiet w ogóle. Dlatego Kościół lubi trzymać się poglądu, że miejsce kobiet jest jasno określone. Jak to niektórzy lubią nazywać – służebne.

Ojciec powiedział, że powodem odchodzenia kobiet od Kościoła jest strach przed tym, co usłyszą na kazaniu. Czego głównie się boją?

- Tego, jak zostaną ocenione. Jeśli nie mają dzieci, będą krytykowane, jakimi są wobec tego katoliczkami. Jeśli mają TYLKO jedno dziecko – jakimi są matkami katoliczkami. Jeśli jeszcze w ogóle nie założyły rodziny, to dlaczego tak długo są singielkami. No więc raczej będą karcone, że źle weszły w przeznaczoną im rolę matki Polki.

Paradoks. Do Kościoła przychodzą przecież te – upraszczając – porządne katoliczki. I też dostają po uszach. Co z tymi, które mają naprawdę duże dylematy moralne, myślą pod prąd?

- To właśnie one najprawdopodobniej przestaną chodzić do kościoła – młode kobiety, dla których priorytetem na tym etapie życia jest kariera; te, które żyją w drugich związkach, po rozwodzie. One czują się kompletnie nierozumiane. Mają wrażenie, że księża zawsze lepiej wiedzą, czego kobiety potrzebują. I że mówi się do nich tak, jakby były dziećmi.

Jest jakaś dobra wiadomość? Że jednak dialog z takimi katoliczkami idzie do przodu?

- W niektórych miejscach idzie, w niektórych nie. Lepiej w mieście, gorzej na wsi. W pewnym sensie trzeba mieć szczęście, bo to zawsze zależy od konkretnego księdza, na jakiego się trafi.

Przygotowując reportaż do tego numeru, rozmawiałam z kobietą, która usunęła ciążę i znalazła pomoc właśnie w Kościele. Trzeba szukać dobrego księdza na własną rękę?

- Tak, warto to robić. Niedobrze by było, gdyby kobiety w podobnej sytuacji trafiły na księdza bezradnego, który nie umie pomóc. One potrzebują zrozumienia i wybaczenia, a z drugiej strony nadziei, że nie będą potępione. Istnieją duchowni, którzy staną na wysokości zadania.

A co z rozgrzeszeniem?

- Jeszcze nie tak dawno nie każdy ksiądz miał władzę rozgrzeszenia tak ciężkiego grzechu jak aborcja. Było wiadomo, że np. przy katedrach są księża, którym biskup na to zezwala. Teraz, przy zachowaniu wszystkich koniecznych warunków – każdy mądry ksiądz raczej rozgrzeszy.

Czyli pojawia się światełko. W mojej warszawskiej parafii na Grochowie jest duszpasterstwo związków niesakramentalnych. Kościół się na ten „kłopot” otwiera?

- Niedawno jeden z biskupów powiedział, że gdybyśmy zlekceważyli ten problem, to z kim byśmy dziś rozmawiali, kto by nam został? Trzeba dotrzeć do takich osób, żeby ich nie tracić. Wielu młodych ludzi żyje w kohabitacji, czyli bez sformalizowania związku. To jest jedyna przyczyna, dla której nie przyjmują księdza po kolędzie. Bo się boją, że duchowny z kartoteką zada im pytanie, kto tu z kim mieszka i dlaczego.

A ci, którzy wpuszczają, mogą liczyć, że spotkają się ze zrozumieniem?

- Raczej nie z pochwałą, ale z zachętą do przemyślenia tego, jak oni godzą taki związek z byciem katolikami. Co i tak uważam za bardzo dobrą postawę, nie każdego księdza na nią stać.

Młodzi mogą zadać pytanie: to co mamy robić? Chcemy chodzić do kościoła, ale się boimy, że Kościół już nas nie chce. Czy seminaria przygotowują księży do tak trudnych rozmów?

- W „Tygodniku Powszechnym” ksiądz prof. Wiesław Przyczyna, który m.in. ocenia przygotowanie kleryków do kontaktów z wiernymi, opisał, jak zachowywali się podczas symulowanych spotkań w kancelarii parafialnej. Wypadli okropnie. Występowali od razu z perspektywy władzy. To też wyjaśnia, dlaczego wielu księżom nie odpowiada obecny papież.

- Ponieważ on mówi: „Zacznij od spotkania, a nie od nauczania”. A to jest dla wielu trudne, bo kwestionuje ich poczucie bezpieczeństwa w roli księdza. Niektórzy twierdzą wręcz, że takie podejście relatywizuje naukę Kościoła. A efekt mamy taki, że młodzi zamykają przed księdzem drzwi.

Czyli tracą szansę na to, co mogliby od Kościoła dostać. Bo przecież wiele kobiet chce powrotu do wartości, których on strzeże. Czy Kościół nie powinien mocniej podkreślać: przychodźcie tu, naprawdę damy wam siłę?

- To kwestia rozłożenia akcentów. Ileż można słuchać o antykoncepcji, in vitro i aborcji? Ilu kobiet, zwłaszcza przychodzących do kościoła, tak naprawdę to dotyczy? Jeszcze antykoncepcja owszem. Wiemy, że to jest najbardziej kwestionowana część nauki Kościoła katolickiego...

...i wiele kobiet liczy na rozluźnienie stanowiska w tej sprawie. Jaka jest tendencja?

- Żeby antykoncepcji nie sprowadzić do filozofii życia, która kończy się wykluczeniem dziecka, a z drugiej strony, żeby małżonkom zostawić prawo do świadomego rodzicielstwa. Na kazaniach trzeba mówić o Ewangelii, a nie tylko o etyce seksualnej. Ewangelia to jest to, co Kościół zawsze miał i dalej ma do zaoferowania. Ona pomaga wejść w głąb, rozwijać się. Myślę, że gdyby Kościół pozytywniej mówił o mądrości, wartości kobiet, jego oferta byłaby dla nich atrakcyjna.

Próbuję wyobrazić sobie kazanie, po którym kobieta czuje się zbudowana. Co powinna usłyszeć?

- Powinna wyjść z przekonaniem, że jest tak samo blisko Boga jak mężczyzna. I usłyszeć, że Kościół stoi po stronie kobiet tam, gdzie one walczą o swoje słuszne prawa. Jeśli to usłyszy, rozumiem, że poczuje się akceptowana. A jeśli wciąż będzie się do niej mówiło, że jest potencjalnym źródłem zagrożenia, odwróci się i wyjdzie.

Gdy prawa kobiet są łamane, gwałcone, Kościół jest po ich stronie?

- Myślę, że jest, choć i w tej kwestii przechodzimy powolną zmianę świadomości. Do niedawna żona alkoholika, który używał wobec niej przemocy, była zachęcana do cierpliwości i „poświęcenia się” dla dobra dzieci.

- Teraz może usłyszeć w konfesjonale, że nie tylko ma prawo się bronić, ale może być wprost „zmuszona”, żeby skorzystać z pomocy psychologa. W wielu punktach pomocy psychologicznej przy parafiach pracują kobiety, z którymi łatwiej o wspólny język.

Na antypodach są silne profesjonalistki na wysokich stanowiskach. Istnieje duszpasterstwo takich środowisk?

- O takim duszpasterstwie nie słyszałem. Znam natomiast księży, którzy radzą się takich kobiet w rozwiązywaniu problemów parafii.

Kiedy mówimy o unowocześnianiu się Kościoła, chcę zapytać o język kazań. Nie powinien być odświeżony?

- Powinien. Kiepski język i poziom homilii wynika także z przyziemnej przyczyny – księża coraz mniej czytają. W kazaniach powtarzają banały, posługują się stereotypami, no i mają nawyk „kościółkowego” gadania. Zresztą w komunikacji mielizn jest wiele, wiele uproszczeń.

- Kiedy słowem-kluczem w debacie publicznej stało się „gender”, Kościół tak nacechował to określenie, że zaczęło stygmatyzować osoby, którym w jakiś sposób było ono bliskie. To na pewno zniechęciło wiele kobiet, dla których to słowo nie oznacza wyeliminowania mężczyzn czy zachęcania dzieci do zmiany płci, tylko krytyczny stosunek do ról płciowych, jaki narzucał patriarchat.

A co z najmłodszymi kobietami, nastolatkami, jak Kościół je przyciąga?

- To się odbywa na katechezie i przeważnie wygląda słabo. Uczyłem trochę w liceum. Dziewczyny w tym wieku są na etapie przejściowym i skarżą się, że księża od razu chcieliby wtłoczyć je w role żon i matek. Pytają o antykoncepcję, in vitro, wolne związki, a księża dają odpowiedzi doktrynalne, wyuczone w seminarium, które w jakimś sensie jest „teologiczną zawodówką”. Z kolei duszpasterze studentów muszą się ustosunkować do tego, że młodzi ludzie żyją bez ślubu, a już jakby w małżeństwie...

Czyli uprawiają seks przedmałżeński?

- Przychodzą się z tego spowiadać i co z nimi zrobić? Zmuszanie do ślubu kościelnego mija się z celem, bo dziś młodzi nie widzą sensu w uregulowanym związku, zanim nie zdobędą pewności, że gwarantuje on trwałość. O tym mówi papież Franciszek – Kościół nie ma się sprzeczać o datę ślubu, tylko uczyć, czym w ogóle jest bycie ze sobą.

- Choć oczywiście nie uczyni tego bez pomocy rodzin, szczególnie kobiet w rodzinach. Kościół musi coś zrobić, żeby same kobiety lepiej kształtowały kobiety. W nauczaniu i w praktyce duszpasterskiej kobiecy głos musi być silniejszy.

Szkoda, że u nas nie ma wspólnot takich jak np. w Stanach. Tam ludzie są ze sobą w Kościele naprawdę blisko.

- Bo tam parafie są mocno zdecentralizowane. Nasz Kościół jest bardziej pasywny i sklerykalizowany. Trudno się przebić z czymś świeżym, innym. Pani by się chciało coś zorganizować?

Może? Tylko musiałabym mieć fajny kościół, proboszcza, który mnie zachęci...

No właśnie. W miastach jest to o tyle łatwiejsze, że kościół można sobie wybrać. Na wsi czy w miasteczku wyboru nie ma.

Nie mogę się wychylić, bo mi ksiądz nie ochrzci dziecka albo nie pochowa babci.

JP: Faktycznie, pojawia się lęk, że wejście w konflikt z proboszczem skończy się takimi konsekwencjami. Lepiej więc nie zaczynać. No, ale to się będzie zmieniało, to się musi zmienić.

Powiedzmy jeszcze o kobietach słabych – bez pracy, przyszłości. Kościół ma na nie oko?

Ma. Okazuje się, że na tzw. ścianie wschodniej właśnie Kościół jest tą instytucją, która najbardziej dba o dobro społeczności lokalnej. Przy kościołach organizuje się warsztaty, tworzy grupy wsparcia. To ważne. Jest jeszcze jedna funkcja Kościoła – jeśli kobieta jest osamotniona i przygnieciona trudną codziennością, to często konfesjonał jest dla niej miejscem, w którym może się wygadać. Tam ktoś jej wysłucha, zauważy. To też jest duża pomoc.

Przychodzi mi na myśl określenie „przyjazny”. Kościół powinien być przyjacielem?

- Tak. Tylko jest pewien problem. Gdy ludzie widzą, że kobiety przychodzą do księży i chcą rozmawiać o życiu, od razu robią się plotki, każda rozmowa „na boku” jest podejrzana. Dlatego księża się tego po prostu boją. I coś jeszcze – ludzie z jednej strony chcą, żeby ksiądz był ludzki, ale w gruncie rzeczy nie pragną, by był ich kumplem. To oczywiście nie znaczy, że ma trzymać parafian na dystans.

- Cóż, przemiany, o których rozmawiamy, wymagają od księży dużo dodatkowego wysiłku. Polki mają coraz więcej wątp- liwości i coraz mniejszą gotowość do przyjmowania odgórnych odpowiedzi tylko dlatego, że udziela ich ksiądz. Te czasy już za nami. Co oczywiście nie oznacza, że nauka Kościoła ma być nieprzekazywana, że wszystko ma być rozwiązane na zasadzie kompromisów.

Ale my dokładnie tego od Kościoła oczekujemy, że te najtrwalsze prawdy w nim są, po nie tam idziemy. Tylko chcemy być partnerami.

- Właśnie.

Skończmy dobrą myślą. Mamy milion czytelniczek. Zaprośmy je do kościoła. Co ojciec im powie?

- Ważne, by przychodziły tu dla samych siebie. Pamiętały, że chodzi o ich kontakt z Bogiem, nie z księdzem. Że w kościele ciągle są narzędzia, które ten kontakt mogą ułatwić. Wielu ludzi odchodzi, uważając, że Kościół już nic im nie daje, ale dalej chcą być blisko Boga. Mówią: „Wiara tak, ale religia nie” albo: „Bóg tak, Kościół nie”. Wiemy, że bez wsparcia tego, co ma Kościół, ich wiara słabnie i wysycha.

- Bo ona potrzebuje ciągłej stymulacji, pogłębiania. Trudno to osiągnąć w pojedynkę. Ja zachęcam więc kobiety, żeby przychodziły do kościoła dla własnego rozwoju i żeby nie dawały się z niego wyprosić. Ich odwaga i upór wpłyną na to, że za jakiś czas w polskim Kościele będzie lepiej.

TS: Z przyjemnością kończę to słowem „amen”.

Rozmawiała Agnieszka Litorowicz-Siegert

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy