Reklama

​Morderczy kot z Bydgoszczy

Społeczność Facebooka zelektryzowała kilka dni temu wiadomość o czarnym kocie, który chciał porwać dziecko. To jedna z tych mrożących krew w żyłach historii, która dowodzi, że jak nie mamy się już czego bać, to staramy się znaleźć coś na siłę.

W grupie Bydgoszczanie pojawił się wpis pani Agnieszki (całość zamieszczamy poniżej), w którym opisała swoje spotkanie z dzikimi kotami miejskimi. Już na tym etapie nastąpiła segregacja według koloru. Szarobure futrzaki okazały się znacznie bardziej przyjazne od czarnego kota, porywacza i potencjalnego mordercy. Według raportu pani Agnieszki czarny kot mutant chciał pożreć jej córeczkę i ukraść wózek.

Ta historia to oczywiście doskonały przykład koloryzowania sytuacji, który jednak obrazuje pewną ważną prawdę. Do zwierząt, a już w szczególności bezpańskich i dzikich, należy podchodzić ostrożnie i tej ostrożności należy uczyć dzieci od najmłodszych lat. Kotki i pieski są może i słodkie, ale są też wyposażone przez naturę w kły i pazury. Bezpańskie zwierzęta są często bardziej płochliwe i niespokojne, a przez to szybko mogą reagować agresją.

Reklama

Dotyczy to też zwierzaków domowych i wychodzących. Sam miałem okazję przekonać się o tym na przykładzie wielkiego rudego kocura sąsiadów, który nosił imię Balbin. Będący rozmiarów średniego rysia rudzielec rządził niepodzielnie w okolicach naszych bloków. Zakradał się na balkony, prał inne koty i psy, ale bywało, że dawał się pogłaskać.

Jego cierpliwość była jednak krótka. Przejście od miłości do agresji, temu dziesięciokilogramowemu monstrum, zajmowało około 2 sekund. Jeżeli potencjalna ofiara nie wyłapała sygnałów ostrzegawczych (położone uszy, warkot itp.), to mogła skończyć z pazurami w rękach lub nawet na twarzy. Nie raz widziałem, jak dzieciaki uciekały z płaczem, bo "kotek je podrapał". Zatem do zwierzątek podchodzimy z dystansem i uczymy tego potomstwo.

Strach ma wielkie oczy

Sytuacja pani Agnieszki z Bydgoszczy przypomniała mi jeszcze pewną historię z dzieciństwa. Bawiłem się wtedy, o zgrozo bez nadzoru, na placu zabaw przed blokiem w Częstochowie (miejsce jest ważne ze względu na dalszą część opowieści). Tymczasem w domu rozegrały się dantejskie sceny. Zadzwoniła siostra mojej babci i zanim rodzice zdążyli powiedzieć choćby "dzień dobry" usłyszeli zadane przerażającym tonem pytanie: "Gdzie jest dziecko?!".

Zgodnie z prawdą odpowiedzieli, że bawi się grzecznie w piaskownicy (grałem z kumplami w kapsle). "To wy nic nie wiecie!" - wydyszała tymczasem oburzona ciocia-babcia, po czym wygłosiła pięciominutowy wykład o nieodpowiedzialności współczesnych rodziców. Gdy w końcu zapytano o co konkretnie chodzi usłyszano:

- Przecież tygrys uciekł z zoo! - rodzice zamarli (niezorientowanych informuję, że w Częstochowie nie było ogrodu zoologicznego).

- Ale gdzie?

- W Białymstoku! - i ciocia się rozłączyła.

Ta historia dobitnie pokazuje, jak łatwo możemy zarazić się strachem. Nie jest ważne czy zagrożeniem będzie tygrys z Białegostoku, czarny kot porywacz z Bydgoszczy, czy cokolwiek innego. Dostrzegamy zagrożenia często tam, gdzie ich nie ma, a zapominamy, że mogą tkwić w naszych zachowaniach. Nie musimy się bać dzikiego zwierza, o ile nie będziemy go drażnić i nauczymy tego nasze dzieci.


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy