Reklama
Autyzm: Bliski daleki świat

Rafał Kosik: Unikam moralizowania

Wiele wskazuje na to, że większość wybitnych naukowców miało czy ma zespół Aspergera. W tej sytuacji wydaje się, że „cierpiący” na ten zespół powinni być najbardziej pożądanymi jednostkami w społeczeństwie. Trzeba jedynie włożyć pewien wysiłek w to, by ich talentów nie zmarnować – podkreśla w rozmowie z Interią Rafał Kosik, autor serii powieści dla dzieci i młodzieży pt. „Amelia i Kuba”.

Po jego książki z przyjemnością sięgają najmłodsi i nieco starsi czytelnicy. Oprócz lubianych przez dzieci i młodzież serii "Amelia i Kuba" oraz "Felix, Net i Nika", Rafał Kosik pisze również powieści science fiction i opowiadania dla dorosłych.

Popularność swoich książek - ze sporym wyczuciem - przekłada na popularyzację wiedzy na temat m.in. autyzmu i zespołu Aspergera, przystępnie pokazując młodym ludziom, że inny wcale nie znaczy gorszy. Z Rafałem Kosikiem rozmawialiśmy przy okazji premiery najnowszej części przygód jedenastoletnich Amelii i Kuby pt. "Amelia i Kuba. Tajemnica dębowej korony".

Reklama

Dariusz Jaroń, Interia: W związku z tym, że jesteśmy w trakcie egzaminów maturalnych, zacznijmy od wspomnień szkolnych. Na maturze pisemnej z polskiego zmienił pan polecenie. Był stres?

Rafał Kosik: Jasne, że był. Bałem się, że nie zdam - nie przeczytałem przecież nawet połowy lektur. Nie z lenistwa, bo pochłaniałem po dwie, trzy książki tygodniowo, ale niestety nie były to lektury szkolne. Już wtedy miałem w miarę wyrobiony gust czytelniczy i nie mogłem się zmusić, by tracić czas na książki, które mnie nie interesowały. Na egzaminie pisemnym wybrałem temat "Moje spotkania z bohaterem klasycznym", albo jakoś podobnie. Dopisałem do tytułu "... u Stanisława Lema". I napisałem zwięźle na dwie i pół strony, choć wymagane były minimum cztery. Pominąłem też obowiązkowy brudnopis i od razu napisałem na czysto. Dostałem najwyższą ocenę w całej szkole. Miałem dobrych nauczycieli.

Dziś ten numer by nie przeszedł...

- Mam wrażenie, że nasz obecny system edukacji jeszcze bardziej niż kiedyś przedkłada zapamiętywanie ponad rozumienie. Trudno sobie zresztą wyobrazić bardziej nieodpowiednią metodę weryfikacji wiedzy ucznia niż testy. Oczywiście jest to metoda sprawiedliwa i umożliwiająca jednoznaczną ocenę, cóż z tego, skoro jednocześnie tłumi kreatywność i umiejętność samodzielnego wyszukiwania rozwiązań niestandardowych? Metoda oceniania determinuje przecież metody nauczania. Zatem wpajamy kolejnym pokoleniom umiejętność podążania utartymi ścieżkami.

Pisze pan dla dzieci, młodzieży i dorosłych. Jakim odbiorcą jest młody czytelnik, poza tym, że czyta więcej niż dorosły?

- Jest bardziej wymagający, no i szczery. Jeżeli coś mu się nie podoba lub z czymś się nie zgadza, to to mówi. Całe szczęście, że ja dobrze znoszę krytykę.

Dla młodego odbiorcy pisze się trudniej?

- Zdecydowanie. Każda literatura powinna być wciągająca i interesująca, ale ta młodzieżowa po prostu MUSI taka być. Książka dla młodego odbiorcy w żadnym momencie nie może się okazać nudna. Wydawałoby się, że młodszy czytelnik łyknie więcej niespójności fabularnych, ale tak nie jest. Dorosły jest w stanie przeczytać książkę, która go nudzi, tylko dlatego, że uważa ją za wartościową albo jest snobem. Młody człowiek ma inne nastawienie. Jeśli pierwsze dwadzieścia stron go znudzi, rzuci książkę w kąt. A wówczas będzie już bez znaczenia, o jakich wysokich wartościach napisano na następnych stronach.

W rozmowie z Anną Dziewit Meller wspomniał pan, że swoimi książkami chce zachęcić dzieci i młodzież do czytania. Drugą nogą tej misji, jak przypuszczam, jest tłumaczenie młodym ludziom trudnych tematów społecznych...

- Nie zakładam na wstępie, że napiszę powieść edukacyjną na ten czy inny temat. Tak się tworzy podręczniki albo treści propagandowe. Zawsze staram się zbudować ciekawą, klimatyczną opowieść. Co nie znaczy głupią. Wspomniałem przed chwilą, że książka powinna być interesująca. To dopiero baza, na którą należy nałożyć kolejne warstwy. Jeśli dam bohaterom daleko idącą wolność, oni zaczną żyć własnym życiem i w naturalny sposób dotrą do poważnych spraw, które znamy z codziennego życia. Przeżywając przygody, rozwiązując problemy, po drodze dadzą mi okazję do opowiedzenia tego, co chcę opowiedzieć. Unikam jakichkolwiek wykładów, moralizowania. Nie zawsze uda mi się powiedzieć wszystko, co chciałem, jednak wiarygodność postaci i historii jest nadrzędna.

No właśnie, skutecznie łączy pan wciągającą fabułę z edukacją, omijając przy tym pułapkę nadmiernego moralizatorstwa. Gdzie tkwi granica między książką z przesłaniem, a nachalnym pouczaniem, które z pewnością odrzuci wyczulonego na tym punkcie młodego czytelnika?

- Staram się nie przelewać na karty powieści moich własnych poglądów. Oczywiście nie da się z tego całkowicie zrezygnować, bo każdy z bohaterów ma jakieś poglądy i to ja mu je daję. Pilnuję jednak, by zachować równowagę i pokazać rację różnych stron i różne punkty widzenia. Rzeczą, która chyba najbardziej przeszkadza podczas czytania, jest stronniczy narrator. Bohatera można znielubić i kibicować innemu. Jeśli znielubimy narratora, to taką książkę można tylko zamknąć i odłożyć w najciemniejszy kąt.

Porusza pan m.in. kwestie autyzmu i zespołu Aspergera. Skąd czerpie pan wiedzę na ten temat?

- Z życia. Mam naprawdę wielu znajomych z różnych środowisk, warstw społecznych, regionów, a wielu z nich ma dzieci. Obserwuję wiele osób z mniej lub bardziej nasilonym Aspergerem. Rzecz jasna, wspomogłem się również publikacjami fachowymi. Im lepiej poznaję ten temat, tym bardziej dochodzę do wniosku, że określenie zaczynające się od słów "całościowe zaburzenie rozwoju" jest niewłaściwe.

Asperger w łagodnej odmianie to jest cecha, nie choroba. I nie używam tutaj żadnego eufemizmu - aspergerowcy wydają się niedostosowani tylko dlatego, że nasz świat jest skrojony pod znacznie liczniejszych nieaspergerowców. Wiele wskazuje na to, że większość wybitnych naukowców miało czy ma zespół Aspergera. W tej sytuacji wydaje się, że "cierpiący" na ten zespół powinni być najbardziej pożądanymi jednostkami w społeczeństwie. Trzeba jedynie włożyć pewien wysiłek w to, by ich talentów nie zmarnować.

Jak skutecznie, poprzez literaturę, rozmawiać z dziećmi o tolerancji, odmienności i tematach trudnych, takich jak problemy społeczne czy choroby?

- Szczerze, czyli unikając, na ile to tylko możliwe, politycznej poprawności. Udawanie, że konfliktów nie ma, zamiatanie problemów pod dywan, zakłamywanie świata to droga donikąd. Młody czytelnik kiedyś wreszcie zderzy się z prawdziwym życiem, więc warto się postarać, aby to zderzenie było mniej bolesne. Książki mówiące prawdę złagodzą jego skutki. Pewna mama zapytała mnie, czy może dać "Amelię i Kubę" swojemu synowi z zespołem Aspergera. Obawiała się, czy książka go nie urazi, czy nie ma w niej wyśmiewania się i wyszydzania. No cóż, wyśmiewania się wprawdzie nie ma, ale bardzo realistycznie przedstawiłem brak zrozumienia ze strony kolegów. Gdybym to pominął, równie dobrze mógłbym w ogóle odpuścić sobie temat, sytuacje byłyby niewiarygodne. A mnie chodzi też o to, żeby osoby, które są niezdiagnozowane, mogły na przykładzie Alberta zyskać informację, czym jest zespół Aspergera. To jest ciekawy przykład, bo pierwsze dni w nowej szkole Alberta, czyli powieściowego aspergerowca, są oparte na nieznacznie tylko zmienionych faktach. Opowiadano mi o dziewczynce z zespołem Aspergera, która lata temu była uważana przez rówieśników, i niestety część nauczycieli również, za opóźnioną w rozwoju i mało inteligentną. Skończyła jedną z najbardziej prestiżowych uczelni na świecie i robi karierę naukową.

O autyzmie i zespole Aspergera wciąż mówi się za mało. Z jakim odbiorem, w roli popularyzatora wiedzy na ten temat, się pan spotyka?

- Odbiór jest generalnie pozytywny. Może dlatego, że pokazuję zarówno negatywne jak i pozytywne cechy mojego bohatera. Chciałbym jednak zaznaczyć, że nie napisałem serii "Amelia i Kuba" z założeniem tylko popularyzacji wiedzy o Aspergerze. Albert to jest po prostu ciekawy bohater, który ubarwia historię, a przybliżenie tematu zespołu Aspergera odbywa się przy okazji i wynika z samej akcji.

Wspomniał pan, że nie przepadał za lekturami szkolnymi, tymczasem... sam się znalazł na liście. Nie obawia się pan, że pańska twórczość - od teraz nieco przymuszona - może stracić w oczach młodego czytelnika?

- Zapewne u wielu straci, bo nikt nie lubi przymusu. Z drugiej strony o moich książkach dowie się więcej czytelników, którzy być może nigdy by na nie nie trafili. Na to liczę, bo moja misja sprawienia, by dzieciaki czytały z przyjemnością, tylko na tym zyska.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy