Reklama

Zamieniłem Breżniewa w kierowcę

Największą trudność sprawia mi rysowanie rowerów. Są tylko dwa koła i muszą być dobrze narysowane. Po narysowaniu roweru trzeba na nim posadzić postać - opowiada słynny rysownik i scenarzysta komiksowy Bédu. Autor odwiedził Polskę na zaproszenie firmy Egmont.

Adam Wieczorek, Interia: Skąd się wzięło Bédu?

- To w zasadzie bardzo proste, bo jest skrótem od imienia i nazwiska - Bernard Dumont.

Ten zabieg jest dość powszechny u twórców we Belgii i Francji.

- Kiedyś tak robiono. Obecnie artyści podpisują się albo samym imieniem, albo imieniem i nazwiskiem. 

Woli pan tworzyć swoje własne historie i potem je rysować, czy tworzyć do gotowych scenariuszy?

- Zdecydowanie według własnych scenariuszy. Oczywiście praca z innym scenarzystą jest bardzo interesująca, bo można w pewien sposób wypocząć i są tam dwie osoby odpowiedzialne za efekt końcowy. 

Reklama

Która droga jest trudniejsza?

- Wszystko zależy od scenarzysty. Niektórzy zostawiają mi wolną rękę i nie wtrącają się do tego, jak ma wyglądać strona. Są też tacy, którzy są bardzo wymagający, bo mają własną wizję tego, jak wszystko ma wyglądać. Tak było w przypadku Cliftona.

Ale w Cliftonie część scenariuszy pisał pan sam.

- Cztery powstały na podstawie dostarczonych scenariuszy, a trzy kolejne już pisałem sam.

W Polsce jest pan znany głównie z historii Hugo. Czy to już zamknięta całość, czy jeszcze wrócimy do tego świata?

- To jest zamknięta historia. Teraz skupiam się głównie na serii "Psychiatrzy", gdzie ukazały się już 22 albumy. Zacząłem też nową historię, do której szykuję scenariusz i rysunki, dziejąca się w tym samym czasie co Hugo, ale jest trochę bardziej ponura. Pracę nad Hugo skończyłem 25 lat temu i dziś nie umiałbym do tego wrócić. Jestem w zupełnie innym miejscu. Co prawda nie powinno się nigdy zamykać na różne możliwości, więc kto wie.

Ten świat był bardzo bogaty. Mam wrażenie, że było tam jeszcze sporo do opowiedzenia.

- Historia, którą zaczynam jest trochę taka jak Hugo, ale jest mroczniejsza. Pojawiają się tam smoki, ale więcej nie mogę w tej chwili powiedzieć.

Którego ze swoich bohaterów lubi pan najbardziej?

- Nie robię takich rozgraniczeń, bo każda z moich postaci ma w sobie coś ze mnie. Jak na przykład Narcyz z Hugo. 

Jakie pana cechy ma ten bohater?

- Ojoj. Trudno to wyjaśnić. Robi wokół siebie dużo hałasu, ale gdy trzeba wkroczyć do akcji, to woli jednak zostać z tyłu.

Bałem się, że to zamiłowanie do kaleczenia włoskich piosenek.

- Ujmę to tak, nie śpiewam po włosku, ale też strasznie fałszuję. Narcyza uwielbiają dzieci.

Zatem nie ma ulubionego bohatera, ale może jest ktoś lub coś, czego nie lubi pan rysować?

- Podstawą zawodu jest to, by kochać, co się robi. W sytuacji, gdy nawet nie ma się specjalnie ochoty na tworzenie czegoś, w końcu przychodzi moment, gdy zaczyna się to lubić. W serii "Psychiatrzy" największą trudność sprawia mi rysowanie rowerów. Są tylko dwa koła i muszą być dobrze narysowane. Po narysowaniu roweru trzeba na nim posadzić postać i zachować jej proporcje, żeby dosięgnęła do pedałów. 

We wstępie do Cliftona przyznał się pan, że trudno rysowało się szczegółowe pojazdy.

- Tam było podobnie. Miałem pewne trudności z oddaniem trójwymiarowości samochodów i postawieniu ich później na ziemi. Samochód Cliftona to stary, kolekcjonerski model i musi wyglądać odpowiednio. Dzisiejsze samochody są wszystkie takie same i jest zdecydowanie łatwiej. Rysownie ich jest przez to jednak mniej zabawne.

W Cliftonie pojawiają się różne charakterystyczne postacie, jak Louis de Funès. Kto jeszcze pojawił się jeszcze?

- Kilku aktorów, jak Lino Ventura, Jean-Paul Belmondo czy Sean Connery. Jest też Alfred Hitchcock, a w historii ze szpiegami występuje Leonid Breżniew, jako kierowca samochodu z rosyjskiej ambasady. Ich pojawienie się w komiksie było ustalone ze scenarzystą. Mieliśmy z tym dużo zabawy. Przerabialiśmy słynne postaci na techników czy kierowców.

Czy podobne żarty pojawiły się w tych odcinkach Cliftona, do których pisał pan sam scenariusze?

- Nie, tam ich nie ma. 

Z wykształcenia jest pan ekonomistą. Jak to się stało, że został pan twórcą komiksów.

- Urodziłem się z ołówkiem w ręce. Od zawsze rysowałem, ale rodzice uważali, że to nie jest przyszłościowy zawód i zmusili mnie do skończenia "normalnych" studiów. Nigdy nie pogodzili się z moją decyzją. Mama, gdy miała 90 lat zapytała mnie, kiedy wreszcie zajmę się w życiu czymś poważnym. Nigdy nie zrozumiała, że to może być zawód. 

To dość dziwne, że w Belgii, gdzie komiks jest tak uznany, pojawiły się takie poglądy.

- Mieszkaliśmy na południu Belgii, w bardzo specyficznym środowisku ludzi związanych z rolnictwem i zawód rysownika był traktowany z dużą nieufnością. Wszystko, co było związane ze sztuką nadal nie jest tam traktowane jako zawód.

Na pewno zauważył pan, że europejskie komiksy różnią się już na pierwszy rzut oka od amerykańskich. Dlaczego tak się dzieje?

- Myślę, że wynika to z odmiennego sposobu opowiadania historii i innej techniki rysowania. Europejscy autorzy są przypisani do swoich bohaterów, a w Stanach są konkretne style rysowania, które są wpajane rysownikom.

Czy na podstawie pana komiksów powstały filmy lub animacje?

- Był tylko zwiastun do Cliftona i krótkie filmiki pilotażowe, ale nigdy nie powstały w pełnej wersji. Ale jeśli ktoś zaproponowałby mi przeniesienie komiksów na ekran, to byłbym zaszczycony. Oczywiście Clifton nie jest stricte moją postacią, ale już Hugo.

Jest pan lepszym scenarzystą czy rysownikiem?

- Scenariusz sprawia mi więcej trudności. Nie pojawia się spontanicznie. Zdecydowanie bardziej wolę rysunek.

Czy jest jakiś scenarzysta, z którym chciałby pan współpracować, a nie miał jeszcze okazji?

- Są tacy, ale nie mogę z nimi pracować, bo moja kreska nie odpowiada wymogom realizmu. Na pewno chciałbym współpracować z Jeanem Van Hamme, scenarzystą Thorgala, ale on nie robi serii humorystycznych. 

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: komiksy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy