Reklama

Wyprawa się zaczyna

Fragment książki "Przygody Baltazara Gąbki. Trylogia" autorstwa Stanisława Pagaczewskiego. Rozdział pt. "Wyprawa się zaczyna".

Wczesnym rankiem dwudziestego dziewiątego maja u stóp wawelskiego wzgórza stał samochód amfibia, na którego masce widniał biały napis: SMOK - EXPEDITION. Dziwaczny pojazd, przystosowany zarówno do jazdy po drogach, jak i do pływania, wyładowany był skrzyniami i tobołami.

Mimo wczesnej pory zgromadził się koło samochodu spory tłum mieszkańców Grodu Kraka. Ciekawość obecnych była skierowana nie tylko na samochód, lecz także na kamery telewizji kolorowej oraz na aparaty filmowe, wycelowane w wejście do Smoczej Jamy.

Nie widzimy powodu, ażeby opisywać moment wyjazdu ekspedycji własnymi słowami, skoro uczynił to specjalny wysłannik dziennika "Echo Kraka", redaktor Honoriusz Bukwa.

Reklama

Poniżej zamieszczamy więc obszerne fragmenty jego reportażu, który tego samego dnia po południu ukazał się na pierwszej stronie dziennika. Pragniemy tylko zaznaczyć, że redaktor Bukwa, przejęty ważnością chwili, użył, naszym zdaniem, zbyt wielu słów podniosłych. Musimy go jednak zrozumieć: nieczęsto zdarza się wyjazd do Krainy Deszczowców. Profesor Baltazar Gąbka opuścił kraj w tajemnicy, nie chcąc ze swej podróży robić dziennikarskiej sensacji. Obawiał się zresztą, że cel wyprawy — a było nim, jak wiemy, przeprowadzenie studiów nad żabami latającymi — nie znajdzie wielkiego uznania u publiczności nie doceniającej badań naukowych. Od tej chwili minęło już pięć lat. Oddajemy więc głos redaktorowi Bukwie.

"Zbliża się godzina 4:35. Spojrzenia obecnych kierują się ku wejściu do Smoczej Jamy. Za chwilę ukaże się w nim Smok Wawelski w towarzystwie księcia Kraka oraz dwóch towarzyszy podróży: nadwornego medyka Jego Książęcej Mości, imć pana Tadeusza Koyota, oraz nadwornego kuchmistrza, imć pana Bartłomieja Bartoliniego, rodem z Włoch, posiadacza wielu orderów i odznaczeń kulinarnych.

Napięcie rośnie! Dziewczęta i chłopcy z wyższych klas szkoły imienia Smoka Wawelskiego zbliżają się do Smoczej Jamy z wiązankami kwiatów w rękach. Operatorzy kamer telewizyjnych są już od dawna na posterunku. Wskazówka zegara osiąga godzinę 4:35.

I oto w huraganie braw otwiera się brama, a z wnętrza Smoczej Jamy wychodzą oczekiwane osoby.

Smok ubrany jest w nieprzemakalny kombinezon igelitowy w kolorze kremowym. Na nogach ma wysokie rybackie buty z cholewami, sięgającymi wysoko ponad kolana. Na jego plecach widnieją butle ze sprężonym tlenem. Tuż obok niego kroczy książę Krak. Na głowie księcia widnieje korona wysadzana rubinami. Tłum wiwatuje. Lecą do góry czapki i bukiety kwiatów. Dzieci podchodzą do Smoka i Kraka, podając im wiązanki róż. Smok podnosi jedną z małych dziewczynek i serdecznie całuje w główkę. Słychać szmer kamer telewizyjnych i filmowych. Do Smoka podbiega sprawozdawca radiowy z mikrofonem w ręce. Zapewne pragnie uzyskać od niego kilka słów wypowiedzi".

W tym miejscu przerwiemy lekturę reportażu z "Echa Kraka", aby zapoznać się z wypowiedzią radiową kierownika ekspedycji. Jej tekst, nagrany na taśmę magnetofonową, przepisaliśmy w radiostacji dzięki uprzejmości Naczelnego Redaktora, pana Mikrofoniusza Tranzystorka.

A oto wierny tekst wywiadu:

R e d a k t o r  T r a n z y s t o r e k: Kochany Smoku, błagam o kilka słów dla radia "Krak".

S m o k: Proszę bardzo.

R e d a k t o r: Co chcesz powiedzieć zgromadzonym tu ludziom, a także naszym radiosłuchaczom?

S m o k: Pozdrawiam ich serdecznie i obiecuję sprowadzenie do kraju profesora Baltazara Gąbki.

R e d a k t o r: Jak długo potrwa podróż do Krainy Deszczowców?

S m o k: Obliczam ją na kilka tygodni, jeśli nie zajdą nieprzewidziane trudności.

R e d a k t o r: Jeszcze dwa słowa o wyposażeniu ekspedycji.

S m o k: Chętnie. Wszyscy jesteśmy zaopatrzeni w nie-przemakalne kombinezony. Ponadto mamy akwalungi, czyli przyrządy do swobodnego nurkowania, ubrania z tak zwanej gumy piankowej, a także kalosze, parasole i duży zapas chusteczek do nosa. Zabieram ze sobą kamerę filmową własnej produkcji (typ "Smok- b"), dostosowaną do zdjęć podwodnych — a wraz z nią spory zapas kolorowych filmów. Doktor Koyot będzie dokonywał nagrań na przenośnym magnetofonie, a drogi mistrz Bartolini będzie sprawował opiekę nad gumową wanną.

R e d a k t o r: W jakim celu wieziecie do Krainy Deszczu gumową wannę?

S m o k: Przewidujemy bowiem trudności w transportowaniu profesora Baltazara Gąbki do kraju. Bierzemy pod uwagę, iż może zechce jechać w wannie wypełnionej deszczówką, toteż pragniemy uniknąć wszelkich niespodzianek.

R e d a k t o r: A w jaki sposób będziecie utrzymywali łączność z krajem?

S m o k: Przy pomocy nadajnika krótkofalowego, ulepszonego przeze mnie w zeszłym roku.

R e d a k t o r: Widzę, że wyprawa została przygotowana niezwykle starannie. S m o k: Jest to w pierwszym rzędzie zasługą mego przyjaciela, księcia Kraka.

R e d a k t o r: A więc życzymy panom szczęśliwej drogi. Do rychłego zobaczenia. Po tych słowach taśma magnetofonowa zanotowała istny wybuch entuzjazmu wśród zgromadzonych tłumów. Słychać krzyki "Niech żyje". Po chwili tłum zaczyna śpiewać "Sto lat".

Jednakowoż obraz odjazdu Smoka na wyprawę nie byłby kompletny, gdybyśmy poprzestali jedynie na opisie czysto zewnętrznych szczegółów. Musimy pamiętać o tym, iż Smok podjął się zadania niezwykle trudnego, a nawet niebezpiecznego. Wyprawy do Krainy Deszczowców nie można bowiem porównywać z miłą przechadzką nad brzegami Wisły albo ze spacerem po ulicach Grodu Kraka. Toteż nie dziwmy się, że Smok był poważny, a nawet trochę zdenerwowany. Doświadczenie, jakie zdobył w poprzednich podróżach, mówiło mu, że ekspedycja może się zakończyć w sposób nieprzewidziany. Nic więc dziwnego, że uśmiechał się jedynie dla dodania odwagi sobie i swym przyjaciołom, a także ludziom żegnającym ich tak serdecznie. Podobne uczucia przepełniały również doktora Koyota i kuchmistrza Bartoliniego. Prawdziwa odwaga nie polega bowiem na braku uczucia strachu, tylko na umiejętności przezwyciężenia go w imię celów doniosłych i poważnych.

— Żegnaj, drogi przyjacielu — zawołał książę Krak i mocno uściskał Smoka.

— Żegnaj — odpowiedział Smok i wierzchem łapy otarł łzy, które zakręciły mu się pod powiekami.

— Wracaj jak najszybciej — dodał książę. — Będzie nam smutno bez ciebie. Na myśl, że przez długi czas nie rozegramy z sobą ani jednej partii szachów, gotów jestem odwołać wyprawę.

— Nie mów tak — rzekł Smok. — Kto wie, czy Deszczowcy nie wtrącili naszego profesora do więzienia, nie chcąc, aby tak wybitny uczony dodawał sławy naszemu państwu. Naszym obowiązkiem jest sprowadzenie profesora do kraju, a wobec tego celu nawet sto partii szachów nie ma żadnego znaczenia. Uściskawszy raz jeszcze swego przyjaciela, Smok zajął miejsce przy kierownicy. Doktor Koyot oraz mistrz Bartolini usiedli na tylnym siedzeniu. Gwardziści książęcy poprosili ludzi o cofnięcie się na chodnik. Samochód ruszył powoli, kierując się w stronę mostu na Wiśle.

— Och! — zawołał nagle doktor Koyot.

— Co się stało? — zapytał Smok.

— Zapomniałem zjeść jajko na miękko, które ugotowała mi żona na śniadanie.

— To drobiazg — pocieszył go Bartolini. — Ja zapomniałem zakręcić kurek w łazience.

— Nic strasznego — uspokoił ich Smok. — Od czego mamy krótkofalówkę? Zaraz nadam komunikat, w którym poprosimy żonę doktora o zjedzenie jajka, a gospodynię mistrza Bartoliniego o zakręcenie kranu w łazience.

Po przeciwnej stronie mostu rozpostarła się przed nimi szeroka droga, ocieniona dwoma rzędami topoli. Na tablicy przeczytali napis: 

"Do granicy państwa 150 milionów kocich kroków".

Smok dodał gazu. Samochód pomknął ze wzrastającą szybkością. Żaden z jego pasażerów nie zauważył małego człowieczka w zielonej pelerynie, który skrył się za pniem jednego z drzew. Człowieczek ten spoglądał przez chwilę na oddalający się samochód, następnie zaś usiadł w rowie i wyjąwszy spod peleryny maleńką krótkofalówkę, rozpoczął nadawanie komunikatu:

"Uwaga, Zenobia. Mówi X-51. Mówi X-51. Ekspedycja wyruszyła samochodem ze znakiem rejestracyjnym GK 24568. Trzech pasażerów. Przy kierownicy Smok. Co robić? Przechodzę na odbiór".  

Po chwili w aparacie zaskrzeczał czyjś głos: "Mówi Zenobia. Mówi Zenobia do X-51. Masz jechać za nimi i nie spuszczać ich z oczu". Mały człowieczek schował aparat pod pelerynę i wy-szedł spokojnie na drogę.

— Co za kraj — szepnął do siebie. — Ani kropli deszczu od piętnastu godzin!

Stwierdziwszy, że nikt go nie widzi, wyjął z kieszeni płaszcza gumowy woreczek napełniony wodą i polał sobie głowę wraz z ramionami.

No, już mi trochę lepiej — pomyślał. — A teraz w drogę!      

materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy