Reklama

To nigdy nie będzie łatwe

Piotr Czerwiński napisał poruszającą powieść o walce taty o syna. Na przekór przeciwnościom losu stara się nie utracić kontaktu z uwielbianym, młodym człowiekiem. Poniżej prezentujemy pierwszy fragment powieści.

Poznałem ją w Dundrum, Wysoki Sądzie. Dwudziestego drugiego lipca, Wysoki Sądzie. Ha, ha, ha, Wysoki Sądzie. Przepraszam, to symboliczne tylko dla Polaków. Rozstała się właśnie ze swoim byłym chłopakiem, to też był Francuz, Wysoki Sądzie. Podobno był strasznym tyranem. Nigdy go nie spotkałem, chociaż prosiłem o to spotkanie. Siedziała na sofie, na ostatnim piętrze, obok Mamas & Papas, i płakała. Niedługo później zaczęliśmy przychodzić do tego sklepu po śpioszki, ale teraz płakała jak bóbr. Nie chciałem jej podrywać, było mi zwyczajnie przykro. Miałem w kieszeni bawełnianą chustkę, całą w misie i baloniki, wyprasowaną w kant. Czterdzieści lat temu służyła mi za śliniak. Podszedłem bez słowa i wyciągnąłem tę chustkę na dłoni. Nie wiedziałem wtedy, jak powiedzieć "śliniak" po angielsku. Spojrzała otumanionym wzrokiem, a ja powiedziałem, że to moja chustka z czasów dzieciństwa, próbując się przy tym uśmiechać tak głupawo, jak tylko potrafię. Potem poszliśmy na kawę do Frangosa. Dała mi w prezencie małe plastikowe serduszko, którego pochodzenia do dziś nie znam. Przypuszczam, że dostała je od tego francuskiego tyrana. Noszę je do dziś w tak zwanej kondonierce od dżinsów, Wysoki Sądzie. Dlaczego? Jak to dlaczego? Ponieważ ciągle ją kocham, Wysoki Sądzie. Niech mnie tylko teraz sąd nie pyta dlaczego. Bo nie wiem. Chustka przepadła. Dałem ją Filutkowi, kiedy szedł do przedszkola, żeby mógł do czegoś wysmarkać nos. 

Reklama

Miała drobny problem z moją narodowością, Wysoki Sądzie. Ujawniłem jej, skąd pochodzę, dopiero przy drugim spotkaniu, które nastąpiło po dwóch tygodniach. Musiałem pokazywać jej dyplomy, wiersze i inne takie. Uważała bowiem, że z Polski mogą pochodzić jedynie robotnicy, i musiałem przekonywać ją, że jest inaczej. Ona nie musiała mi pokazywać niczego. Zakładała, że jest dla mnie zbawieniem epoki. Pochodziła z Arcachon, Wysoki Sądzie, tam wszyscy albo zdzierają z turystów, albo jeżdżą do Bordeaux za pracą. Ona miała trochę szczęścia i pochodziła z rodziny zdzierającej z turystów. Jej ojciec założył kiedyś knajpę na deptaku, co wystarczyło na zakup willi nad morzem, posłanie córki na Sorbonę i później, we wciąż niejasnych okolicznościach, wysłanie jej do Irlandii, dokąd udaje się wielu cokolwiek snobistycznych Francuzów, o ile nie pochodzą ze wsi. Ci ze wsi udają się tam z tego samego powodu, co wszyscy inni, którzy są ze wsi, niezależnie od geografii. Przyznaję, Wysoki Sądzie, że wszystko to mnie gówno obchodziło, gdy poznałem Isabelle Laguerre. 

A potem minęło. Postanowiliśmy zamieszkać razem, Wysoki Sądzie, i wkrótce potem mieć dziecko. Oświadczyłem się Isabelle Laguerre trzydziestego pierwszego grudnia dwa tysiące ósmego, przy okazji wycieczki do Amsterdamu, Wysoki Sądzie. Nie, nie paliliśmy tam trawy. Oświadczyny przyjęła. Pierścionek załączam. 

Potem Isabelle Laguerre, Wysoki Sądzie, urodziła naszego syna, i zanim się to stało, tryskaliśmy szczęściem, Wysoki Sądzie, a zaczęliśmy tryskać w dniu, kiedy pokazała mi test ciążowy, o jakiejś szóstej rano, zmęczona i przejęta, pytając, ile kresek widzę na wyświetlaczu. Nie chciało jej się wierzyć, ale ja zobaczyłem na nim dwie kreski, co miało oznaczać, że będzie dziecko. Pierwsza kreska była wyraźna, druga niemrawo wychodziła na świat, nie wiem dlaczego. Gdy się pojawiła, powietrze uniosło mnie z radości. Długo czekałem na tę chwilę. Przycisnąłem do siebie Isabelle Laguerre, Wysoki Sądzie, najczulej jak potrafię, i powiedziałem, że kocham ich oboje.

Bałem się, że maluch nie będzie zdrowy. Kładąc się spać, w skrytości odmawiałem za niego pacierz, bo zawsze to robię, choć nie byłem w kościele od dzieciństwa. Mam własnego Boga i gorącą linię do niego. Poświęcam jej kilkadziesiąt sekund przed zaśnięciem, a po odkryciu dwóch kresek przez najbliższe dziewięć miesięcy poświęcałem jej uwagę tylko dla Filutka, który był jeszcze wtedy Filutkiem albo Filutką. Belle nie lubiła tego przezwiska, choć brzmiało niemal po francusku. Polubiła za to imię "Jan" albo "Janina", bo kojarzyło jej się z Janem Kounenem. Mnie to nie robiło różnicy. O Filutku już na zawsze będę myślał wyłącznie przez pryzmat jego ksywy. 

Pamiętam, że każdy kolega pytał mnie wtedy, czy się boję, jakby miał nadejść jakiś kataklizm albo coś takiego. Znajomi, którzy mieli dzieci wcześniej ode mnie, twierdzili, że czeka mnie koniec świata i dramat wiecznego udupienia. Odpowiadałem, że się nie boję i że ich nie rozumiem. Odpowiadałem, że ja chcę być ojcem i że niczego na świecie nie chcę tak bardzo. I że wiem już, jak robić mleko z proszku, sprawdzać łokciem wodę w wanience, podtrzymywać głowę palcami i jedną ręką podnosić obie nóżki, żeby drugą wytrzeć tyłek przy zmianie pieluchy. Nikt mi nie wierzył i wszyscy mówili, że zgrywam twardziela. Zwłaszcza wątek podtrzymywania głowy wydał im się niewiarygodny. 

Belle i ja byliśmy cholernie szczęśliwą parą, Wysoki Sądzie. I chodziliśmy wszędzie robić sobie zdjęcia, znaczy ona z brzuchem, a ja obok, a potem zawiozłem ją do szpitala na Holles Street i przyjeżdżałem tam codziennie, i któregoś dnia zadzwoniła o szóstej rano, żebym jechał natychmiast, bo się zaczyna, w dodatku za wcześnie. I się zaczęło, a ja siedziałem obok, trąc dłonie z wrażenia. Kazali mi nie wstawać ani nawet nie ruszać się za bardzo. Potem boski dzwon uderzył: i stała się wielka jasność. 

- Guten Morgen - powiedziałem do swojego Filutka. Nie mam pojęcia, dlaczego po niemiecku.

- Iiik, iik - odpowiedział Filutek z zamkniętymi oczami. 

Zrobiłem mu zdjęcie, kiedy już umyli go pod kranem z tego, w czym pływał w Belle, zawinęli w kocyk, a na głowę założyli białą dokerkę w błękitne paski. Wcześniej robić zdjęć nie miałem czelności. A potem dali mi go na ręce. Był wielkości dwulitrowej coli. Natychmiast zasnął, miał chyba dość wrażeń tego dnia. Przenieśli nas wszystkich do innej sali, gdzie pełno było takich jak Belle, Filutek i ja. Siedziałem tam do oporu, chociaż chcieli mnie wyrzucić. Belle spała, Filutek budził się z piskiem i machał rączkami, symulując bloki w kung-fu. Słyszałem, że wszystkie noworodki mają takie zdolności. Przewieźli go w czymś na kształt łazienkowej szafki z kółkami, postawili obok śpiącej Belle i tak zostawili, a on płakał i dalej odstawiał ten swój Shaolin. Przypuszczam, że z nerwów. Ja też bym był nerwowy, jakby mnie wyjęli komuś z cipy, objawili wynalazek światła oraz istnienie innych człekokształtnych, a potem oderżnęli rurkę, przez którą jadłem do tej pory ciastka na zmianę z kiszonymi ogórkami. I kazali cieszyć się życiem. Nie pamiętam swojego pierwszego dnia na tej planecie, ale musiałem mieć dokładnie takie same odruchy. Solidaryzowałem się więc z postawą Filutka.

Coś mi podpowiadało, że ten człowiek nie znosi stania w jednym miejscu, zwłaszcza kiedy znajduje się w czymkolwiek, co ma kółka, nawet jeśli to jest idiotyczna metalowa szafka. Filutek, szafka i ja wyjechaliśmy z sali. Pchałem ją po garbatych kafelkach wiekowego korytarza, telepiąc się na boki i hałasując niczym kastaniety. Wtedy przestawał płakać, zasypiał i trwał tak, dopóki nie zrobiłem przerwy, odpoczywając w rogu i patrząc na niego, czy aby znów się nie wydziera. Natychmiast potem znów zaczynał się drzeć, a ja ruszałem w trasę.

Potem minęły lata, Wysoki Sądzie. Mleko, proszek, budzik dwa razy w nocy.

I byliśmy rodziną, i pchaliśmy wózek. I potem się skończyło, Wysoki Sądzie.

I potem, Wysoki Sądzie, stało się wielkie gówno.

Niech teraz Wysoki Sąd mnie pogrzebie. 

Piotr Czerwiński - Zespół Ojca

Wydawnictwo Wielka Litera

Premiera: 15 lutego 2017 r.

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

INTERIA.PL/materiały prasowe
Dowiedz się więcej na temat: ojcostwo
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy