Reklama

Marcin Kozioł: "Szalona historia komputerów" to historia ludzi

Siłą komputerów i rewolucji cyfrowej byli ludzie, którzy używali, tworzyli i programowali. "Szalona historia komputerów" to historia ludzi. Historia, która mam nadzieję, zachęci kolejne pokolenie, aby pchać się do przodu, rozwijać technologię, nie zapominając o człowieku - mówi Marcin Kozioł, autor niezwykłej książki dla dzieci "Docent Pięć Procent i szalona historia komputerów".

Adam Wieczorek, Interia: "Szalona historia komputerów" to pańska trzecia książka i jednocześnie również trzecia dla dzieci. Dlaczego pisze pan akurat dla nich?

Marcin Kozioł: - Trzecia, jeśli nie liczyć książek-poradników, które wydałem ponad 20 lat temu. Wtedy jako nastolatek, na dobrą sprawę jeszcze dziecko, pisałem z myślą o dorosłych. A teraz już jako dorosły piszę dla dzieci. Sam się zastanawiałem dlaczego.

- Myślę, że udało mi się ocalić w sobie sporo z dziecka, żeby fantazjować i podróżować w myślach po odległych krainach i wyobrażać sobie inną rzeczywistość. Wszyscy powinniśmy dbać o to, aby tego dziecka troszeczkę w nas zostało, bo wtedy świat wydaje się być bardziej kolorowy. Jako czytelnik też często sięgam po literaturę dla dzieci. Jakiś czas temu odświeżyłem sobie całą serię Szklarskiego opowiadającą o podróżach Tomka Wilmowskiego.

Reklama

- Kiedy kilka lat temu postanowiłem, że napiszę swoją pierwszą książkę literacką, nawet przez myśl mi nie przeszło, aby pisać dla dorosłych. Wybrałem taką literaturę, jaką sam lubię i jakiej mi brakowało. Staram się szukać takich dziedzin, w których czuję niedosyt. Tak było przy pisaniu książki "Docent Pięć Procent i szalona historia komputerów". Nie znalazłem literatury, która w sposób lekki i zrozumiały dla dzieci traktowałaby o mikrokomputerach.

- Są pozycje uczące programowania, ale to już coś dla "wtajemniczonych". Nie każdy też musi programować, a mimo to może odkryć w komputerach pasjonujący temat. Dziecko nosi telefon komórkowy i wie, jak on działa, ale nie wie, skąd się to urządzenie wzięło. A to przecież komputer, którego by nie było, gdyby nie wiele wcześniejszych wynalazków. Ja próbuję pokazać, że ta historia jest fascynująca, pełna niesamowitych zakrętów i wielkich odkryć. Myślę, że dzieci podczas spotkań i lektury dokonują wielu własnych małych odkryć i dają się wciągnąć do "wnętrza komputera". 

Sądząc po pytaniach zadawanych przez dzieci podczas spotkania z panem, to ich wiedza jest całkiem spora. Książka jest nostalgiczna dla starszych, a dla młodszych to chyba kompletny odjazd.

- Trochę przeniesienie w czasy rodziców. Fajna i interesująca podróż nie tylko dla dzieci, ale i rodziców. Dziecko odkrywa te rzeczy de facto na nowo, bo nie wie, że one były. Że program wgrywało się z kasety magnetofonowej, jak wyglądała dyskietka i że były takie naprawdę duże 8-calowe. Dla rodzica to podróż sentymentalna do własnego dzieciństwa. To jest sposób i pomysł na zbudowanie wspólnego języka między rodzicem i dzieckiem w nowym obszarze - nauki.

- Często jest tak, że rodzic pomaga w rozwiązywaniu zadań domowych, ale to jest nudna, mechaniczna czynność. A tutaj można odkryć wspólną pasję. Dziecko dowiaduje się jak wyglądało nasze życie w tamtych czasach. Jak te czasy były szalenie odmienne. Szalenie jest właściwym słowem, tak jak szalona jest cała historia komputerów. To wszystko tak "szalenie" przyspieszyło. Trudno jest mi sobie wyobrazić, co będzie za trzydzieści lat. Bardziej się skupiam na tym, jak ten świat będzie wyglądał za pięć. To i tak będzie gigantyczny postęp i zmiana na miarę tego, jak zmienił się nasz świat i komputery w ciągu ostatnich 30 lat. 

Jak się zaczęła pana historia z komputerami?

- Wszystko zaczęło się od pomysłu mojego taty, który pracował w ośrodku informatyki jednej z kopalń. Miał niesamowitą przyjemność korzystania, jako chyba pierwsze pokolenie w Polsce, z wielkich jeszcze, ale fantastycznych komputerów. Tata zabierał mnie czasami do pracy, gdzie miałem okazję podejrzeć, jak napędy szpulowe huczą na hali, odczytując i przesyłając dane do równie dużych, jeśli nie większych komputerów.

- Potem, kiedy pojawiły się mikrokomputery, tata wypożyczył na weekend ZX Spectrum. Wtedy cały mój świat się zmienił. Zaczęliśmy od Jetpaca i Pssst - takiej gry, gdzie hodowało się roślinkę, a paskudne robale próbowały ją podgryzać. Gdy zobaczyłem te poruszające się po ekranie punkty, poczułem, że otwiera się przede mną jakiś nowy, zupełnie fantastyczny świat. To było fascynujące, że na ekranie telewizora można wyczarować inną rzeczywistość.

- W moim przypadku bardzo szybko od oglądania gier przeszedłem do pomysłu, że mógłbym je tworzyć. Miałem tatę informatyka, który pokazał mi, jak posługiwać się komendami w języku Basic. Mając 6 lat napisałem program, który miał być taką mikroskopijną sztuczną inteligencją. Zakodowałem wiele wariantów odpowiedzi na różne pytania. Jako sześciolatek stworzyłem swojego pierwszego komputerowego bota na ZX Spectrum. Oczywiście nie ma to nic wspólnego z tym, jak naprawdę działa sztuczna inteligencja. Było to jednak niezwykłe przeżycie dla sześciolatka i początek pasji, trwającej ponad trzydzieści lat.

Potem była książka.

- Przez lata doskonaliłem swoje umiejętności, aż w końcu udało mi się namówić rodziców na zakup Amigi. Trochę sam dołożyłem z oszczędności. Robiłem wszystko, aby wykorzystywać niesamowite multimedialne możliwości, jakie krył ten komputer. Nauczyłem się programować w języku Amos. Postanowiłem też podzielić się tą wiedzą z innymi. Niech nie tylko grają, ale spróbują stworzyć coś swojego.

- Tak powstała moja pierwsza książka o komputerach. Pisałem ją, gdy miałem 14 lat, a ukazała się gdy miałem 15 lat. Wszystko wydarzyło się w tajemnicy przed rodzicami. To były takie dziwne czasy, gdy rynek wydawniczy dopiero się rodził. Wystarczyło wysłać rękopis do wydawcy i on po prostu publikował książkę. Tak było w tym przypadku. Nie wiedziałem nawet, że książka się ukaże, bo nikt mi o tym nie powiedział.

- Któregoś dnia wszedłem do księgarni i byłem zbulwersowany faktem, że jest tam książka o takim samym tytule, jak moja. Byłem w szoku. Pobiegłem do domu, zabrałem oszczędności i kupiłem tę książkę, żeby się przekonać, co to jest. Wydawca, kiedy się już z nim skontaktowałem, powiedział, że oczywiście podobało mu się, więc wydał. Teraz czas na umowę. Wszystko działo się w odwrotnej kolejności niż teraz. Jednak to wydawca przeżył największe zaskoczenie, kiedy przyjechał z wielką paczką egzemplarzy autorskich i wręczył ją mojemu tacie. Był przekonany, że to musi być autor. Na to wyszedł skromny młodzieniec i się przywitał. Było to prawie ćwierć wieku temu. Potem przygotowałem jeszcze jedną książkę samodzielnie, a drugiej byłem współautorem.

Następnie przyszło niezwykłe wydarzenie.

- Obejrzałem w telewizji program dla młodzieży i usłyszałem, że można starać się o stypendium do szkół zagranicznych. Ponownie nic nie mówiąc rodzicom, do pierwszego etapu zgłosiłem się sam. Wysłałem wszystkie dokumenty i ku przerażeniu mojej mamy zaproszono nas na dalszy etap kwalifikacji do Warszawy. Po trzech etapach spośród 1200 aplikacji wybrano siedmiu uczniów, którzy dostali stypendia do różnych zagranicznych szkół.

- Ja, jako jedyny i pierwszy Polak, dostałem się do Gordonstoun, która była - co okazało się znacznie później - pierwowzorem Hogwartu. Na zajęcia biznesu chodziłem z wnuczkiem Elżbiety II, Peterem Phillipsem. Była tam jeszcze jego siostra Zara, ale nieco od nas młodsza. O tym, kim są, dowiedziałem się dopiero znacznie później.

- To była wyjątkowa szkoła, bo jedna z najbardziej prestiżowych w Wielkiej Brytanii. I najdroższych. Na szczęście moi rodzice nie musieli za nią płacić. Wyjątkowość przejawiała się np. w tym, że szkoła miała swój jacht i wszyscy musieliśmy, zresztą nikt nie musiał nas do tego specjalnie namawiać, odbyć na nim rejs po Atlantyku. Wykonywaliśmy wszystkie zadania załogi i przez dwa tygodnie uczyliśmy się odpowiedzialności za siebie i innych.

- Druga fantastyczna rzecz to dział informatyki, gdzie rzuciłem się w wir nauki. Po roku dostałem stypendium i złoty medal dla młodych naukowców od British Science Association. Dało mi to możliwość pracy w obserwatorium astronomicznym w Edynburgu. To była niesamowita przygoda informatyczna.

- Ale to nie wszystko. Rodzice myśleli, że mam jeden cel - naukę przedmiotów ścisłych. Na miejscu odkryłem, że w szkole jest prawdziwy teatr, gdzie uczą niesamowici wykładowcy. Czułem płynącą stamtąd energię i wiedziałem, że to się nie może tak skończyć. Po tygodniu nauki poszedłem do dyrektora i powiedziałem, że fizyka jest fajna, ale chcę ją zamienić na teatr. Wiedziałem, że jeśli nie skorzystam z tej okazji, to stracę coś bardzo ważnego. I dobrze zrobiłem, bo zacząłem się rozwijać dwutorowo - informatyka plus sztuka. W tym wypadku dramaturgia. Uczyłem się reżyserować na etapie ostatnich dwóch klas liceum. Na zakończenie szkoła pozwoliła mi wystawić swoją sztukę, krótką farsę pantomimiczną na największym festiwalu teatralnym w Edynburgu.

- To były niesamowite wakacje. Rano szedłem do pracy w obserwatorium. Kończyłem pracę o 15:00, szedłem się przebrać i o 17:00 byłem w teatrze, bo wystawialiśmy dwie sztuki. W jednej tworzyłem światło i dźwięk, a potem było moje 25 minut. To był niezwykły czas i zwieńczenie ciężkiej harówki przez dwa lata w szkole. I tak jest z moimi książkami. Pisząc dla dzieci, łączę swoje pasje. Z jednej strony jest cząstka artystyczna, z drugiej to jakaś inna pasja. W przypadku "Szalonej historii komputerów" - zamiłowanie do tych cyfrowych maszyn. Oczywiście można było pisać dla dorosłych, ale uważam, że największą możliwość łączenia moich pasji mam w literaturze dla dzieci. Ten czytelnik jest bardzo wymagający. Dziecko łatwo znudzić. 

Czy przygoda z teatrem trwała dalej?

- Zakończyła się w sposób prozaiczny. Skończyłem dwuletnią dramaturgię i przyjechałem do Polski z nadzieją, że będę reżyserem. Takim, który będzie wykorzystywał techniki multimedialne. Okazało się, że względy formalne zdecydowały o niedopuszczeniu mnie do egzaminów do szkoły filmowej, gdzie chciałem przełożyć teatr na język filmu. Mając najwyższe możliwe oceny na świadectwie brytyjskim musiałem czekać na polską nostryfikację, która trwa sześć miesięcy. Poproszono mnie, abym wrócił za rok. I tak się skończyło marzenie o kontynuacji działań w dziedzinie teatru i filmu. 

- Pewnie dobrze się stało, bo zacząłem rozwijać się w innych dziedzinach. Moim pierwszym zawodem było dziennikarstwo. Skończyłem studia na Uniwersytecie Jagiellońskim. Potem zacząłem pracę dla niemieckich koncernów wydawniczych w Warszawie, gdzie zarządzałem projektami. Tam połączyłem w pełni dwie dziedziny - dziennikarstwo z nowymi technologiami. Zajmowałem się cyfryzacją mediów. Szukałem obszarów rozwoju dla nich w świecie nowych technologii.

- Jednak teatr został we mnie. Pomaga mi na co dzień. Raz w tworzeniu światów, o których piszę. Książki wymagają dramaturgii i myślę, że moja twórczość jest dość filmowa. To się przydaje tutaj. Po drugie umiejętności i obycie ze sceną, nawet jeśli sam nigdy nie czułem się aktorem, pomagają mi w wystąpieniach publicznych, choćby przed dziećmi na spotkaniach autorskich. Nie paraliżuje mnie obecność wielu oczu. 

Obecnie zajmuje się pan profesjonalnie marketingiem. Wydaje się, że to zupełnie coś innego.

- Zajmuję się e-marketingiem. Od kilkunastu lat zarządzam projektami internetowymi. Prowadzę szkolenia z transformacji cyfrowej. Zajmuję się profesjonalnie dziedzinami, które łączą sztukę z nowymi technologiami. We mnie jest wiele postaci, choć wydaje się, że wygrywa dusza artystyczna. Wyróżnikiem mojej twórczości jest to, że nawet jeśli piszę o czymś zupełnie innym, to pojawiają się tam chociażby tajne kody, które pozwalają dzięki telefonowi lub komputerowi przenieść się do miejsca, gdzie są bohaterowie, i dokładnie zbadać miejsce akcji. W "Szalonej historii komputerów" co kilka stron mamy różnego rodzaju dodatki, które pozwalają czytelnikowi zobaczyć więcej, np. przekonać się jak działała maszyna Babbage'a czy jak wyglądały gry z komputerów 8-bitowych.

- Miałem okazję patrzeć na reakcje dzieci na gry sprzed trzydziestu lat i były one pozytywne. To się podobało. Nie zestarzały się aż tak bardzo. Miałem pewne obawy, że to jest sięganie do szuflady z zakurzonymi rzeczami, a tu się okazuje, że ciągle błyszczą. Podczas spotkania dzieci bawiły się magnetofonem z programem komputerowym i była to chyba najlepsza zabawka, jaką od dawna widziały. Miały w ręce C64 - obiekt pożądania, gdy byliśmy w ich wieku. Ten komputer kosztował tyle, co 11 pensji. Tutaj dzieci miały okazję się nim pobawić i wzbudzało to pewne emocje. Rozebraliśmy doszczętnie ZX Spectrum i pokazywaliśmy jego elementy. Szukaliśmy mózgu komputera. Dzieci miały niezłą zabawę.

- Myślę, że taka jest też "Szalona historia komputerów", której właściwie nie należy czytać od początku do końca. Pozwala na odkrywanie tego świata na własną rękę. Można sobie wylosować stronę, przeczytać, odkryć na niej tajne kody, które pozwolą zobaczyć dodatki multimedialne. A potem można podążyć za instrukcjami, mówiącymi dokąd "przewinąć" książkę, aby dowiedzieć się więcej o czymś, o czym tu tylko była wzmianka. Od informacji o procesorze, możemy trafić do konstrukcji dyskietki czy płyty CD. Te ostatnie już stają się przeszłością, choć jeszcze można je znaleźć w wielu domach. Dzieci mogą odkryć, jak działa CD i jakim cudem można zapisać na takim krążku informację. Główny bohater - Docent Pięć Procent - uczy, jak zakodować informację na kartce papieru przy użyciu dziurek. Tu sięgamy do historii kart perforowanych czy też taśm dziurkowanych, na których wcale nie tak dawno były zapisywane programy komputerowe. To były całkiem niezłe zabawki.

Książki testuje pan na dzieciach?

- Sam dzieci nie mam, ale wszystkie produkty są testowane na dzieciach. (śmiech) Każda książka, która ma trafić do młodego czytelnika, musi być sprawdzona, aby wychwycić te rzeczy, z którymi nie jest on sobie w stanie poradzić. Przy "Szalonej historii komputerów" jest to szczególnie wymagające, bo znalazło się tam trochę zadań, które dla najmłodszych mogą okazać się trudne i powinny być wykonywane w towarzystwie rodzica. Przy czym rodzic może nie mieć pojęcia o komputerach. To może być świetna okazja, aby siąść razem nad książką. Większość rzeczy dziecko może odkrywać samo, a gdy pojawia się wyzwanie, to tatuś albo mamusia mogą zawsze pomóc. To nie są rzeczy naprawdę trudne. Książka powinna bawić dzieci w wieku szkolnym.

Wiem, że ma pan pomysł na kontynuację książki, tym razem o historii gier.

- Tak. Przypuszczam, że ten temat zajmie mnie na dłuższy czas i zobaczymy, co jeszcze odkryję w tej dziedzinie. Sporo pamiętam, ale muszę poczynić "badania". Zapewne wciągnie mnie na wiele tygodni i mało kto będzie mógł mnie oderwać od tych "badań". Jestem kolekcjonerem komputerów. Mam ich naprawdę sporo. Na co dzień mam rozłożone dwa albo trzy. To swego rodzaju pojednanie klanów komputerowych. Mam w jednym pokoju Commodore 64, Atari 65 XE, i ZX Spectrum 48k. I całe mnóstwo programów. Trzy klany, które ze sobą walczyły, znalazły miejsce obok siebie i podłączone są do tego samego monitora. Tam się toczą bitwy na ekranie. To jest olbrzymia przyjemność odkrywać programy, które bawiły mnie trzydzieści lat temu i zajmowały mnóstwo czasu po szkole.

Gra pan w nowe gry?

- Gram, ale jestem niedzielnym graczem. Potrzebuję tytułów, które nie zabierają za wiele czasu. Takich, których można się szybko nauczyć. Takich jak trzydzieści lat temu. Długo się czekało na ich załadowanie, ale gdy gra się uruchomiła, to w ciągu dwóch minut można było opanować zasady. Teraz gry mają to do siebie, że wczytują się błyskawicznie, ale wymagają nie tyle minut, co nawet godzin i dni, aby je opanować.

- Z braku czasu gram znacznie rzadziej niż w przeszłości, ale często uruchamiam tytuły sprzed wielu lat. Mam swoich ulubieńców, chociażby grę Knight Lore, czyli wilkołak-rycerz. Zupełnie fantastyczna, z grafiką sprawiającą wrażenie, jakby akcja rozgrywała się w trzech wymiarach. I to na komputerze z 48 kB pamięci. Rozgrywka wciągała na wiele godzin. Nie dało się tego szybko skończyć. Bardzo lubiłem też Jetpaca i do tego tytułu wracam najczęściej. Na Atari do moich ulubionych tytułów należą River Raid oraz Boulder Dash. Gram też na Commodorze 64, który odkryłem już jako dorosły. Muszę przyznać, że to był bardzo dobry komputer. Zdradzam tu klan ZX Spectrum. Gdy porównuję np. Commando, które było świetne na Spectrum, to widzę, że na C64 jest jeszcze lepsze. 

- Na współczesnych komputerach grywam. Są to głównie wyścigi, bo mają tę cechę, że można się ich szybko nauczyć i można szybko zakończyć zabawę. Ale bardzo pociągają mnie takie produkcje, jak np. Wiedźmin. Kupiłem sobie nawet, choć przyznam, że nie zdążyłem jeszcze włączyć. Jestem właścicielem i myślę, że w wakacje znajdzie się chwila. To bardzo pięknie przedstawiony świat, a sądzę, że w przyszłości te światy będą jeszcze lepsze, jeszcze bogatsze. Co więcej, są już gry, które przenoszą nas dzięki okularom lub innym urządzeniom do wirtualnej rzeczywistości. A niedługo na co dzień będziemy żyć w rzeczywistości wzbogaconej - uzupełnionej o drobne elementy, podpowiedzi, informacje, wyświetlane lub przekazywane nam w taki czy inny dyskretny sposób. Trochę jest to szalone.

Albo przerażające.

- Tak, nawet dla mnie. Mimo że jestem dość odważny, widziałem trzydzieści lat rozwoju komputerów i byłem częścią tej rewolucji, to trochę mnie to przeraża. Sam eksperymentuję z urządzeniami do rzeczywistości wirtualnej. Widzę olbrzymie możliwości marketingowe i dla rozrywki. Ale jednocześnie mam odrobinę dystansu i jestem ciekaw, czy nie okaże się to zbyt szalone.

Myślę, że największą barierą pozostanie konieczność założenia czegoś na siebie.

- I dlatego myślę, że wirtualna rzeczywistość rozumiana jako odcięcie się od otoczenia jest historią na chwilę. Bardziej rozwinie się augmented reality, czyli wzbogacona rzeczywistość, bo nie odetniemy się od drugiego człowieka. Siłą komputerów 8-bitowych i początków rewolucji cyfrowej byli ludzie, którzy używali, tworzyli i programowali te maszyny. "Szalona historia komputerów" to historia ludzi. Historia, która - mam nadzieję, zachęci kolejne pokolenie, aby pchać się do przodu, rozwijać technologię, nie zapominając o człowieku. Czymże byłby świat bez nas? 

Marcin Kozioł - Docent Pięć Procent i szalona historia komputerów

Wydawnictwo Prószyński i S-ka.

Format: 210 mm x 290 mm

Liczba stron: 160

Oprawa miękka


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy