Reklama

Kino może być wspaniałą przygodą

Gwarantuję, że nikt nie będzie się nudził - ani przez chwilę tempo tu nie siada, opowieść toczy się wartko, a my, widzowie, jesteśmy skupieni na losach bohaterów. To świetnie zrobione kino, serio. - mówi Roma Gąsiorowska o "Tarapatach", w których gra rolę Agaty, opiekunki do dzieci i nałogowej palaczki. Jaka sama była w dzieciństwem? Jak pracuje się z dziećmi na planie filmu przygodowego?

W dzieciństwie miała pani tendencję do pakowania się w tarapaty.

- Nie, byłam grzeczną dziewczynką, typem wzorowej uczennicy. Owszem, lubiłam przygody, ale byłam bardzo odpowiedzialna, taka trochę mała-dorosła. Nie mam na koncie żadnych spektakularnych wyczynów - połamanych rąk i nóg, obdartych kolan. Zdarzało mi się wchodzić na drzewa, ale tylko po to, żeby czytać tam książki. No i jeszcze skakanie w gumę na podwórku - nic choćby odrobinę bardziej niebezpiecznego.

Co pani czytała na tym drzewie?

Reklama

- Na pewno nie zabierałam ze sobą żadnych opowieści z dreszczykiem. Nie lubiłam się bać. Namiętnie czytałam "Dzieci z Bullerbyn", "Przygody Pippi Langstrumpf". Nie byłam poszukiwaczką ekstremalnych sytuacji ani w literaturze, ani w życiu.

A pierwsze przyjaźnie?

- One pojawiły się później, w liceum - nasza paczka trzyma się do dziś. Wcześniej ich nie było, bo kilka razy przeprowadzałam się wraz z rodziną, więc z konieczności musiałam kasować wcześniejsze relacje. Do momentu, kiedy trafiłam do liceum, miałam koleżanki i kolegów. Przyjaciółki i przyjaciół - dopiero później. 

"Tarapaty" to opowieść o sile przyjaźni. Pani zagrała w tym filmie z Piotrem Głowackim. Was też połączyła przyjaźń?

- Taka budowana na wspólnym doświadczeniu. Poznaliśmy się w Terenie Warszawa, razem mieszkaliśmy w mieszkaniu studenckim , graliśmy w  filmie - "Oda do radości" Janka Komasy była moim drugim filmem, Piotrka - pierwszym. Szliśmy wtedy łeb w łeb, nasze kariery rozwijały się równolegle. I bardzo się zżyliśmy, czego efektem była nasza inicjatywa: Stowarzyszenie Twórców Sztuk Wszelakich, a potem wspólna przestrzeń na Pradze i festiwal. Później kariera każdego z nas nabrała takiego tempa , że inicjatywy offowe zeszły na boczny plan. Graliśmy razem w teatrze przez lata , dobrze się znamy. Więc miło było znów się spotkać na planie "Tarapatów", tym bardziej że oboje gramy w tym filmie nieoczywiste postaci, które fajnie się uzupełniają. Piotrek również wykłada w mojej szkole aktorskiej aktoRstudio, w której opieramy się na nowych metodach nauczania. Na planie "Tarapatów" mogliśmy sprawdzić te doświadczenia w inny sposób. One bardzo się przydały, kiedy trzeba było wspierać na planie Hanię i Kubę, którzy debiutowali w kinie.

Plan filmowy był dla nich rodzajem szkoły aktorskiej?

- Nie, staraliśmy się, żeby nie mieli poczucia, że ktoś ich czegoś uczy. Wejście w rolę nauczyciela ze szkoły jest najgorszą metodą z możliwych. Młodzi ludzie nie powinni mieć poczucia , że ktoś kto jest mentorem wie więcej od nich i ich uczy, a raczej , że ich wspiera. To zdecydowanie lepsza moim zdaniem metoda. Dająca duże poczucie pewności i ułatwiająca rozwój naturalnej intuicji. To właśnie w taki sposób pracuję ze studentami. Nigdy nie myślę, że ich uczę , ale właśnie , że z nimi pracuję. Raczej ich słucham, obserwuję, staram się odkryć, kim są, naprowadzić na dobre rozwiązania, dać im wiarę, że to, co robią, robią dobrze, pokazać, jak minimalizować ryzyko błędu.

- To jest bardzo ważne w tym zawodzie, zwłaszcza na początku pracy. Sama często słyszałam, że czegoś mi brakuje, że czegoś nie mam, nie będę miała, że moje warunki są takie albo siakie, że do czegoś się nie nadaję. Oczywiście, słyszałam też cudowne rzeczy, ale te przykre znacznie bardziej się pamięta i na początku drogi bardziej bolą .

- Nie potrafię znaleźć jednej definicji  na czym polega aktorstwo. Owszem, warsztat jest potrzebny, bez doświadczenia, psychicznego szkieletu może być trudno udźwignąć niektóre zadania. Ale to nie wszystko. Nie powinnam narzekać, miałam dużo szczęścia. Przy moim debiucie w "Pogodzie na jutro" u Jerzego Stuhra usłyszałam od niego: "jesteś tu, bo masz talent, uwierz mi, że potrzebuję właśnie ciebie". Powiedział też, że kluczem do sukcesu jest w 80 proc. udany casting. I że zaprosił mnie do współpracy, bo we mnie uwierzył.

Jak to na ciebie podziałało? 

- Takie wsparcie przy pierwszym filmie to rodzaj pozytywnego kopniaka. Na szczęście dostawałam te kopniaki także w momentach kryzysu. A teraz próbuję oddać ten kredyt zaufania ludziom, u których widzę namiastki talentu, załadować im baterie. Nie wymądrzam się, nie jestem nadęta, nie mówię, że wszystko wiem. Przynajmniej taką się staram być. Bardzo na to uważam. Dlatego taką radość sprawia mi oglądanie "Tarapatów" i Hani w tym filmie.

- Widzę, jak wrażliwą jest osobą, jaką tajemnicę w sobie nosi, w jaki sposób wyraża emocje. Jeżeli robiliśmy z niej aktorkę, to tylko dlatego, że chciała nią być. Wyczuwaliśmy tę gotowość, nie cackaliśmy się z nią, nie oszukiwaliśmy. Stawialiśmy ją w odpowiednim miejscu, mówiliśmy, że da radę, wspieraliśmy. Takie warunki to marzenie każdego debiutanta. Gdyby każdy mógłby startować w takim otoczeniu, uniknąłby niepotrzebnego stresu.

- Nie myślałby o tym, że w debiucie chodzi o to, żeby coś udowodnić, nie zarażałby się frustracją, która jest utrapieniem wielu młodych aktorów. Film jest ogromną machiną, każdy dokłada tu cegiełkę swojego stresu, co często miażdży debiutanta. Dlatego "Tarapaty" to perełka - jestem dumna i szczęśliwa, że ten film mógł powstać. 

Przygody polskiego kina z dziecięcymi aktorami rzadko można zaliczyć do zakończonych sukcesem.

- Tym bardziej warto docenić "Tarapaty": dzieciaki miały tu poczucie, że otaczamy je opieką, czuły się bezpiecznie i widziały, że w nie wierzymy. Cały ten cud polegał na stworzeniu im takich warunków, żeby zaczęły samodzielnie aktorsko myśleć. I żeby nie burzyć im tej przygody. Przy tym na planie spotkali się młodzi rodzice, z pokolenia trzydziestoparolatków - traktowaliśmy Hanię i Kubę tak, jakbyśmy chcieli, żeby nasze własne dzieci były wychowywane. Żeby miały poczucie bezpieczeństwa, a przy tym były samodzielne.

Chciałaby pani swoim dzieciom pokazać "Tarapaty"?

- Na pewno - w przyszłości, teraz są na to za małe. Ale synek mojego męża ma 9 lat i to jest kino dla niego. Ten film został pomyślany jak baśniowa opowieść, to, co przeżywają bohaterowie, jest niemożliwe w świecie rzeczywistym, poza jednym wątkiem - przyjaźni, jaka łączy Julkę i Olka. Ale dla widza 7-11 letniego takie kino może być wspaniałą przygodą, dającą szansę podążania za jej bohaterami. Gwarantuję, że nikt nie będzie się nudził - ani przez chwilę tempo tu nie siada, opowieść toczy się wartko, a my, widzowie, jesteśmy skupieni na losach bohaterów. To świetnie zrobione kino, serio.  

Rozm. Marta Kazjerska

INTERIA/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy