Reklama

Raka się leczy, a ciążę prowadzi

Wesoła, rozgadana, energiczna, serdeczna, opowiada o dziecku. Mały ma rok. Po leczeniu onkologicznym ani śladu - włosy krótkie, blond, wygląda jakby specjalnie zdecydowała się na taką fryzurę. Świetnie się w niej czuje. Poznaj historię Beaty, jednej z bohaterek książki "Niezwykłe dziewczyny. Rak nie odebrał im marzeń".

Przeczytaj fragment książki "Niezwykłe dziewczyny. Rak nie odebrał im marzeń" Agnieszki Witkowicz-Matolicz:

Z Beatą spotykam się, gdy przyjeżdża na wizytę do warszawskiego Centrum Onkologii.

Zaczynamy rozmawiać i już widać, że nie będziemy mogły się nagadać. Beata jest otwarta, ciepła. Od razu mówi o długotrwałych staraniach o dziecko, o chorobie, o tym, jakie miała szczęście, że trafiła na fantastycznych lekarzy, którzy od razu właściwie ją pokierowali i dali jej nadzieję.

Opowiada o ubrankach, które ostatnio upolowała dla synka w second-handzie, o podróżach między Warszawą a Rzeszowem, o tym, jak mały zaczyna już się komunikować. Pokazuje zdjęcia dziecka. Młoda, zakochana, szczęśliwa matka.

Reklama

***

Czerwiec 2005 r. Bez angielskiego, z 50 dolarami w kieszeni ląduje w Stanach Zjednoczonych. Zamierza tu zostać na dłużej. Dla młodej, pełnej energii dziewczyny swojskie Podkarpacie stało się za ciasne. Z dwiema koleżankami postanawia ruszyć w świat. Jedna jedzie do ojca, druga, z powodu tragedii rodzinnej, zostaje w końcu w Polsce. Ona skacze na głęboką wodę. Rozpoczyna przygodę życia. Niewielu by się odważyło. Jest otwarta, chce poznawać nową kulturę, pracuje. Świetnie jej idzie.

Za oceanem poznaje chłopaka. Spotykają się w Doylestown, takiej amerykańskiej Częstochowie w Pensylwanii. Okazuje się, że on pochodzi z jej rodzinnych stron. Też jest z Polski, z Podkarpacia. Zaczynają budować związek na odległość. Ona mieszka w Delaware, on w "Polakowie" w New Jersey. Spotykają się w połowie drogi. Spędzają razem andrzejki. Na Boże Narodzenie ona przewozi do niego swoje rzeczy. Na sylwestra zamyka swoje sprawy zawodowe i w Nowy Rok wchodzą już razem. Po roku, jak już się docierają, zaczynają się starać o dziecko. W ciążę zachodzi od razu, ale jest to ciąża pozamaciczna. Niezbędna jest operacja.

Rok po powrocie do Polski biorą ślub. Suknię szyje jej mama. Dwa miesiące przed ślubem znów traci ciążę. Nikt nawet nie wie, że poroniła. Na ślubnym kobiercu staje z uśmiechem. Kolejne dwie ciąże kończą się poronieniami, poddaje się nieprzyjemnym zabiegom ginekologicznym. Po nich znów jest w ciąży, znów pozamacicznej. To oznacza, że nie będzie miała już szans, by naturalnie zajść w ciążę. Siedem lat starań i nic - ta świadomość dociera do niej dzień po operacji. Zostaje im tylko metoda in vitro. Załapują się jeszcze na program refundowany z NFZ. Jednak i tak kosztuje to sporo pieniędzy.

Liczy się czas

Ktoś daje im namiary na lekarza z Białegostoku. Tam podobno mają najlepsze efekty. Pierwszy transfer się nie udaje. Po roku namawia męża, by spróbować drugi raz. Są już w drodze na transfer zarodka. Podekscytowani. Dzwoni lekarz i mówi, że nie mają po co jechać, żaden zarodek nie przeżył, nie ma co wszczepić. Zawracają zrezygnowani i zrozpaczeni. Jedzie do domu jak w transie. Prowadzi całą drogę. Starania o dziecko są trudne. To mieszanka bólu, rozpaczy i rozczarowania. Wyrzeczenia i poświęcenia. Jednak w najszybszym możliwym terminie decydują się na kolejną próbę - liczy się czas, by jeszcze zdążyć z refundacją zabiegu na NFZ. Już wiadomo, że po zmianie rządu program będzie wygaszany. Można z niego skorzystać jeszcze tylko przez kilka miesięcy.

Przed trzecim transferem źle wstrzykuje sobie leki. Te, które miała brać na końcu, bierze na początku. Nie mówi nikomu. Żeby mieć dobre wyniki, dobre stężenie hormonów - drugi zastrzyk robi jeszcze w trasie, na postoju za Lublinem. Dopiero w 10. tygodniu, gdy dostaje kartę ciąży, czarno na białym, przyznaje się lekarzowi i mężowi, że pomyliła leki.(...)

Cieszy się z ciąży, ale jest też ostrożna. Po sześciu stratach, siedmiu latach starań boi się zapeszyć. Nie kupuje żadnych ubranek, wyprawki, nie szykuje się. Woli poczekać do szczęśliwego rozwiązania. W ciąży męczą ją potworne mdłości, prawie przez całą dobę - od czwartej rano do północy. Przy łóżku reklamówka, w łazience kosz otwarty - żeby tylko zdążyć. Któregoś dnia już nie ma siły, zastanawia się, po co jej to było.(...)

W połowie ciąży idą na USG. Podglądają swoje maleństwo na ekranie. Mówią lekarzowi wyraźnie, że nie chcą znać płci, bo nie to jest najważniejsze. Słyszą bijące, małe serduszko, widzą malutkie rączki, nóżki, buzię wyczekanego, wymarzonego dziecka. To bardzo wzruszający moment i wielka radość. Niesamowite przeżycie. Dziecko rozwija się prawidłowo. Dla rodziców nie może być lepszej informacji.

Tydzień później idzie kontrolnie zbadać piersi. Mąż wyczuwa guzek, ona też go czuje, podejrzewają, że to fabryka szykuje się do produkcji mleka. Jednak lekarzowi zmiana się nie podoba. Od razu zleca biopsję. Następnego dnia rano idą z mężem na basen, żeby nie myśleć, nie denerwować się. Później jadą na działkę do teściowej. Mąż bierze się za rąbanie drewna, chce odrzucić złe myśli.

Dzwoni telefon. To dr Paweł Guzik. Nie ma dobrych wieści - znaleziono komórki nowotworowe. Mówi, że już jest po konsylium w jej sprawie, i pyta, gdzie chciałaby się leczyć - w Rzeszowie czy w Warszawie. Zapewnia, że ich nie zostawi, pomoże im, będzie z nimi cały czas. Uspokaja słowami, które zapamięta do końca życia: "Pani Beato, rak nie boli. Raka się leczy, a ciążę prowadzi". Ona w szoku - stoi na działce i myśli tylko o tym, by za głośno nie mówić, by sąsiedzi nie usłyszeli.

Dzwoni do kuzyna, który jest lekarzem. Ma krótki komunikat: Warszawa czy Rzeszów. On dopytuje, o co chodzi. Jednym tchem mówi, że ma raka i jest w ciąży. Poruszony mówi, że ciężko się dostać, ale jeśli ma możliwość i dojścia, to niech wybiera Warszawę, tam mają więcej doświadczenia w takich sprawach. To ważne.

Mówi tylko najbliższym

Na początku informacją o chorobie dzieli się tylko z wybranymi osobami. Dzwoni do siostry do Anglii. Już sam fakt, że robi to w godzinach pracy, musi siostrę zdenerwować. Od razu jej mówi, że ma raka. Siostra nie wierzy, słychać, że płacze. Nawzajem się pocieszałyśmy. Chciała nawet zrezygnować z miesiąca miodowego, a mieli za kilka dni wylatywać z mężem do Miami na Florydzie. Powiedziałam jej, że nie potrzebuję towarzystwa do płaczu, że pomoc się przyda, jak już urodzi się dziecko. Przekonałam ją, że zawsze spadałam na cztery łapy i tak będzie tym razem.

O jej chorobie mąż mówi najbliższej rodzinie, swojej siostrze i bratu. Ona sama nawet swojej mamie na początku się nie przyznaje. Tłumaczy, że jedzie do Warszawy na diagnostykę związaną z ciążą. Prawdę o tym, co się dzieje, wyjawia dopiero po pierwszej chemii. Z resztą rodziny nie dzieli się tą informacją. Nie chce widzieć ich żalu, współczucia, strachu. Nie chce się dołować, nie ma na to czasu. Musi działać. Leczyć się dla siebie i dziecka.

Nikt jej nie mówi, że musi wybierać między ciążą a leczeniem. Ani razu. Do dziś jest za to lekarzom ogromnie wdzięczna. Cieszy się, że chcą walczyć i o nią, i dziecko. W sytuacji, w której się znaleźli, nie mogą już sobie pozwolić na niespodzianki. Proszą lekarza, by zdradził im płeć dziecka. Będzie chłopak. Od razu wiedzą, że Michał.(...)

W środę wieczorem z mężem decydują się na leczenie w Warszawie. Lekarz organizuje to tak, że w poniedziałek już jest na konsultacji u dr Moniki Nagadowskiej w Centrum Onkologii. Szybko robią kolejną biopsję, tym razem gruboigłową. Potem rentgen i mammografia. Osłonowo, by nie zaszkodzić dziecku. Wynik znów dostaje bardzo szybko - lekarka osobiście dzwoni do niej po tygodniu. Za dwa dni ma stawić się w szpitalu na konsylium. Biegnie jeszcze do szpitala zrobić echo serca. Nie ma problemu z terminem. Wszyscy pomagają, jak mogą. Lekarz, który robi badanie, łapie ją za brzuch i mówi: "Michałku, tylko nie próbuj wychodzić wcześniej". To dopiero 23. tydzień ciąży. Maluch powinien jeszcze posiedzieć prawie cztery miesiące.

Słucha lekarzy i nie zastanawia się nad tym, co jej zlecają, po prostu wykonuje ich polecenia. Nie nakręca się, nie szuka informacji w internecie, nie czyta artykułów. Idzie tak, jak lekarze ją prowadzą. Bez namysłu, bez pytań. (...)

Szykuje się do szpitala. Myśli, że zaraz będą ją operować. Nie martwi się, że straci pierś, mówi do męża, że najwyżej będzie bez. On żartuje, że przecież zawsze chciała mieć implanty. Teraz najwyżej będzie okazja, by sobie zrobić, takie ładne, większe. Lekarze decydują, że w jej przypadku operacja będzie później, najpierw chemia, na początek czerwona. Wtedy, na konsylium w Warszawie, po raz pierwszy w głowie zapala się jej lampka - czerwona chemia to już musi być bardzo poważna sprawa. Samo słowo "chemia" już budzi emocje. Do dziś.(...)

Mąż solidarnie goli się na łyso

Wieczór, dwa tygodnie po pierwszej chemii. Czesze swoje długie do pasa blond włosy, zaplata je w warkocz, zawsze tak robi do spania, żeby się nie plątały. Czesze i czesze - coraz więcej włosów zostaje jej w ręce. Dzwoni do męża, który jeszcze jest w pracy, i mówi: "Słuchaj, zaczęło się". Mąż przerażony, głos załamany, myśli, że poród. A to włosy. Beata zbiera je do pudełka i chowa. Przez kolejne dni wypadają jej kolejne pasma. Włosy są w całym domu, na dywanie, w pościeli, na meblach. To przygnębiający widok. Związuje je do gotowania, do prac domowych.

Mąż solidarnie z nią goli się na łyso. Wszystko - łącznie z brwiami. Stara się, żeby było wesoło. Mówi, że przecież zawsze chciała mieć krótką fryzurę - to teraz ma okazję. Ścina jej resztki warkocza, robi jej zabawne fryzury, śmieszne zdjęcia. Ona chowa warkocz do pudełka. Trzyma go do dziś w szafie. (...)

Perukę zakłada kilka razy: gdy ją odbiera, następnego dnia i na święta. Później odkłada ją na bok. Nie może znieść tego dyskomfortu. Już na początku leczenia obiecuje sobie, że nikt jej nie zobaczy bez włosów. Tylko mąż i personel w szpitalu. Ma dużo czapek. Zawsze jakaś jest pod ręką. Czy listonosz zapuka czy sąsiadka - ona, zanim otworzy drzwi, zakłada czapkę na głowę. Udaje, że taki ma styl. Dlatego sąsiedzi wciąż nie wiedzą, że choruje. W chorobie ma kolejne szczęście. Zima tego roku jest długa. A to znaczy, że do kwietnia, a nawet maja, może chodzić w czapce. Nie musi pokazywać łysej głowy. (...)

Na wiosnę chodzi w bejsbolówce. Gdy przychodzą upały, jest trudniej. Zdejmuje czapkę przy siostrze i szwagrze Angliku. Szwagier mówi do niej: "Annie Lennox, co słychać?". Trzeci trymestr ciąży to dla wielu przyszłych matek trudny czas. Brzuch rośnie, robi się ciężko, puchnie ciało, zatrzymuje się woda w organizmie, trudno się ułożyć wygodnie do snu, coraz trudniej się poruszać, jest coraz mniej siły. Dla niej to czas jeszcze trudniejszy, bo właśnie w tym okresie dostaje najcięższą artylerię - cztery czerwone chemie. Co trzy tygodnie spędza przedłużony weekend w Warszawie, w Centrum Onkologii. Pierwsze dwa tygodnie po chemii leży i odpoczywa. W trzecim tygodniu już nie może wytrzymać, już ją ręce świerzbią - bierze się za sprzątanie, odkurzanie, przesuwanie mebli. Po drugiej chemii, w siódmym miesiącu ciąży, staje na blacie w kuchni i ściera kurze. Tylko męża prosi, by ją przytrzymał. Wcześniej wchodziła sama, bez asekuracji, ale teraz nie może spaść, bo sobie tego nie daruje.(...)

Wózek dla Michałka ma być wyjątkowy, wymarzony. Na pewno nie czarny - niebieski z popielatymi elementami, na wygodnych pompowanych kołach, lekki. Okazuje się, że taki model mają znajomi. Gdy wraca do domu po drugiej chemii - stoi już zaparkowany, piękny i gotowy do użycia.

Nawet gdy się gorzej czuje, Beata się nie poddaje, nie ma czasu na słabość. Po czwartej czerwonej chemii jeszcze w szpitalu dożylnie bierze środek przeciwwymiotny, potem idzie na pizzę, zjada całą, bo w ciąży ma apetyt, wsiada za kierownicę i prowadzi całą drogę do Rzeszowa.

Chwila wytchnienia od chemii

Po Świętach Bożego Narodzenia przechodzi do kolejnego etapu leczenia. W szpitalu jest już krócej - od środy do piątku. Z dziewczynami z pokoju znają się już na tyle, że organizują sobie sylwestra. Dzisiaj żałują tylko jednego - że nie uwieczniły tej imprezy na zdjęciu, ale to chyba było gdzieś w podświadomości, bały się, by później nie trzeba było ich wykreślać czarnym mazakiem. Na weekend wraca do domu. Z wielkim brzuchem, po pierwszej białej chemii - przygotowuje ubranka dla syna. Pierze, prasuje, składa, układa. Pakuje torbę do szpitala. Tak, TĘ torbę - na poród. Pajacyki, kaftaniki, czapeczki, kocyk, pieluchy, puder, krem na odparzenia - całą wyprawkę potrzebną mamie i dziecku. Na sylwestra robią sobie zabawną sesję zdjęciową - z łysą głową, w peruce, w szaliku, w przebraniach. Do prywatnego archiwum, dla dziecka, żeby mieć pamiątkę. (...)

Jeszcze tuż przed porodem opowiada synowi, co się wydarzy, że za chwilę lekarze go wyciągną i będzie mu zimno, jasno i źle. 5 stycznia rano na świat przychodzi jej skarb - Michałek. Wyczekany, wymarzony i - co najważniejsze - zdrowy syn. Waży ponad 3 kg, ma 54 cm - modelowe dziecko. Lekarz pokazuje go jej od razu po wyjęciu z brzucha. Bezgraniczne szczęście. (...)

Wypisują ich ze szpitala po dwóch dniach. Znów wsiadają w samochód i jadą do domu. Docierają przed północą. Lekarze dają jej chwilę wytchnienia od chemii. Mają czas tylko dla siebie. Czarno-białe zdjęcia. Sesja z noworodkiem. Szczęśliwi rodzice i maluszek. Piękne, profesjonalne, pełne szczęścia. Tylko ona bez włosów. Matka, która leczy się z raka. Może pokaże je kiedyś na Facebooku. Bo dużo osób jeszcze nie wie.

Gdy Michał ma dwa tygodnie, zaczynają się kolejne wizyty u Katarzyny Pogody w Warszawie. Co środę pokonują z mężem trasę Rzeszów - Warszawa w obie strony. Muszą jeździć oboje, bo ona po tych lekach po prostu zasypia, gdy się budzi, jest nieprzytomna. Specjalnie wybierają środek tygodnia, bo jest mniejszy ruch, mniej tirów, bezpieczniej się jedzie. Przed nią jeszcze 11 wlewów, operacja i radioterapia. A w domu noworodek. I znów mówi o wielkim szczęściu. Tak się składa, że szwagierka jest pielęgniarką zajmującą się dziećmi. Ze szwagrem strażakiem tak ustawiają sobie grafiki, by co środę on mógł zostać z dziećmi w domu, a ona przychodzi do Michałka. Zostaje z nim od czwartej rano do późnego wieczora.

Pod koniec chemii przychodzi kryzys. Ma już serdecznie dosyć leczenia i dojazdów. Rozłąka z dzieckiem jest bardzo bolesna. Łzy same napływają do oczu. Zastanawia się, dlaczego ta Warszawa jest tak daleko. Wracają do domu, po całym dniu w trasie i szpitalu, a przed nimi obowiązki młodych rodziców. Dziecko jest jeszcze za małe, by przesypiać noce. Mama pachnie inaczej niż ciocia. Jest zdezorientowane i marudzi.

Ale to sporadyczne przypadki. Michałek nie przeszkadza w leczeniu. Nigdy z jego powodu nie musi rezygnować z terminu czy przekładać wizyty. Jak choruje, to też w sposób całkowicie zsynchronizowany z kalendarzem jej leczenia. Na przykład ospę dostaje między jedną a drugą herceptyną.(...)

O 9 Beata jest już w drodze do Rzeszowa, w południe jest już w domu. Chwilę po południu idzie na spacer z dzieckiem. Męża tylko prosi, by jej przyniósł syna. Na dźwiganie nawet tych kilku ukochanych kilogramów, jest jednak zbyt słaba, ale wózek pchać może. Idzie i jednocześnie udaje, że wkręca żarówki, to ćwiczenie zalecane po operacji węzłów chłonnych.

Na naświetlania też przyjeżdża do Warszawy. Sama. Co drugi dzień. Wyjeżdża w południe, wieczorem jest w szpitalu, nocuje w Warszawie, rano znów naświetlania, jak najwcześniej, tuż po szóstej. I w drogę do domu. Tak przez cztery tygodnie. Zmęczenie czuje dopiero, gdy kończy radioterapię. W piątek ostatnie lampy. Wraca do Rzeszowa. Następnej nocy jedzie do Lublina na lotnisko po siostrę, bo w niedzielę mają chrzest Michałka. Istny maraton. A jeszcze trzeba choć trochę zadbać o siebie - włosy, paznokcie, makijaż, rzęsy.

Dziecko widzi tylko w nocy, jak śpi. Wtedy i ona się kładzie, by trochę odpocząć. Nie ma czasu czytać, myśleć, zastanawiać się. I dobrze. Z lotniska wracają o czwartej nad ranem. Żartują, czy warto się kłaść, bo chrzest jest w południe.

Siostra wyjeżdża we wtorek, reszta rodziny w środę. W czwartek mąż idzie do pracy. Ona zostaje sama z dzieckiem. Nie ma siły na nic więcej. Nie zmywa nawet kubków, wszystko wstawia do zmywarki. Włącza ją prawie pustą dwa razy dziennie, żeby tylko nie stać przy zlewie. Tym bardziej że kolana bolą po chemii. Dzisiaj pochłania ją głównie macierzyństwo. Mówi, że z chorobą trafiła w dobry czas i w dobrą godzinę. "Mam bardzo dobrego anioła stróża, nie wiem, kto to jest, ale jest rewelacyjny".

Fragment książki "Niezwykłe dziewczyny. Rak nie odebrał im marzeń" Agnieszki Witkowicz-Matolicz. Oficyna 4eM. Premiera: październik 2018 r.

Skróty i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Fragment książki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy